Rozdział III

905 154 123
                                    


Mógłbym się już w sumie przyzwyczaić do tego, że nigdy nie mam racji. Tym razem także się myliłem ― Basia zjawiła się tu o wiele wcześniej, zanim jeszcze w ogóle pojawiłem się na świecie. W tych kilku rzadkich chwilach, w których dawała nam odpocząć od swojego natrętnego towarzystwa, Mikołaj sprzedał mi o niej kilka faktów. Miała szesnaście lat, a właściwie ponad czterdzieści, bo zmarła jakieś dwadzieścia pięć lat temu. Gdy jednak zapytałem niby mimochodem o to, jak umarła, Mikołaj z satysfakcją odpowiedział:

― Cóż, to prywatna sprawa. Jeśli chcesz wiedzieć, zapytaj ją sam, a jeśli ona uzna, że na to zasługujesz ― tu użył bardzo kąśliwego tonu ― sama ci o tym opowie.

Wzruszyłem ramionami, udając, że nic a nic mnie to nie obchodzi. Prawda była jednak taka, że to jedyna rzecz, jaką w tej dziewczynie uważałem za interesującą. Miałem wrażenie, że coś wisi w powietrzu; jakiś sekret, który tak bardzo pragnąłem porównać z moim własnym... Jednak wiedziałem, że ona mi go nie zdradzi, a nawet jeśli, to będzie chciała, bym odwdzięczył się jej tym samym.

Jeśli wziąć pod uwagę prawo pierwszeństwa, to właściwie ja powinienem się stąd wynosić w poszukiwaniu własnego Mikołaja. Najgorsze było jednak to, że ta dziewczyna nie dość, że odebrała mi jedyną istotę, która chciała ze mną rozmawiać, to jeszcze na moich oczach prowadziła wesołe pogawędki z całym naszym towarzystwem. Wyglądało na to, że wszyscy ją wprost uwielbiali ― wszyscy prócz mnie. Nawet ze strony samego Mikołaja miałem święty spokój, którego kiedyś tak bardzo pragnąłem. Obraził się na mnie i choć utrzymywał, że wcale nie chodzi mu o Basię ― bo mogę sobie przecież nie lubić kogo tylko zechcę ― ja tam wiedziałem swoje. Na dodatek chyba miał żal o to, że nadal nie chciałem zdradzić mu mojej tajemnicy.

Zupełnie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Włóczyłem się po okolicy, ale tylko nocami, bo nie chciałem za żadne skarby przegapić odwiedzin rodziców i siostry. Najczęściej przesiadywałem w kilku stałych miejscach ― albo na wspomnianej już wcześniej parkowej ławce, albo na dachu najwyższego budynku w mieście, gdzie jako dzieciak zawsze chciałem wejść, a teraz wreszcie miałem okazję. Mogłem siedzieć tam do woli i gapić się na przejeżdżające dwadzieścia pięter niżej samochody. To było moje ulubione miejsce, bo zawsze przychodziłem tu sam i nie kojarzyło mi się z żadnymi wspomnieniami. Z czasem nawet te miłe wspomnienia zabaw z moją siostrą zaczęły sprawiać mi potworny ból, więc coraz rzadziej przesiadywałem wieczorami w parku.

Przez dzień jakoś dawałem sobie radę z obecnością Basi. Uparcie udawaliśmy, że dla siebie nie istniejemy, chociaż wiedziałem, że jej wychodzi to równie kiepsko jak mnie. Czasem przyłapywałem ją na tym, że wcale nie słucha swojego rozmówcy, tylko gapi się na mnie ― na początku z dziką satysfakcją, potem zobojętnieniem, a na końcu z czymś na kształt litości ― tego ostatniego nie mogłem strawić jeszcze bardziej niż samotności.

Mijały dni, które składały się w tygodnie. Było ze mną coraz gorzej i nie wyobrażałem sobie, bym miał tak spędzić całą wieczność. Gdy czułem się już naprawdę źle, zazwyczaj przypominałem sobie o tym, co wtedy w parku powiedział mi Mikołaj ― najbardziej przerażała mnie świadomość, że każdego dnia jest o jeden zachód słońca bliżej do tej chwili...

Pewnego potwornego wieczora, gdy spadł pierwszy w tym roku śnieg, wyjątkowo późno wybrałem się do mojego ulubionego miejsca. Za dużo tam ostatnio przebywałem i o ile dach nie kojarzył mi się z niczym przykrym, to zaczął za bardzo nastrajać mnie do bolesnych refleksji. To już się stało jak odruch, może nawet nałóg ― ledwo się tam znalazłem, w mojej wyobraźni zaczęły wyświetlać się obrazy doprowadzające mnie na skraj szaleństwa...

Cierpienia martwego Wiktora [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz