Rozdział VI

880 101 174
                                    

To wcale nie było tak, że dwudziesty piąty czerwca uznałem dniem w sam raz na umieranie. Takie poronione myśli pojawiały się w mojej głowie już wcześniej, ale od chęci do wykonania zawsze dzieliła mnie spora droga. Sądziłem, że nauczę się żyć z tymi myślami; że stanowią one część mnie, podobnie jak upartość czy skłonność do buntu. Wiedziałem, że nie ja jeden przecież mam takie głupie pomysły, a jednak niewielu ludzi zabiera się za ich urzeczywistnianie. Po dłuższym czasie zacząłem już nawet te myśli na tyle ignorować, że zaraz po ich pojawieniu się spychałem je gdzieś w głąb swojego umysłu. Czasem nie pojawiały się miesiącami, a czasem codziennie budziłem się i zasypiałem z myślą o umieraniu.

Gdy było ze mną naprawdę źle i nocą gapiłem się bezczynnie w sufit, a sen nadal nie nadchodził ― wtedy w wyobraźni przewijałem życie do takiego momentu, w którym byłoby mi z pewnością lepiej. Najczęściej zaczynałem wtedy studia z dala od domu, mojej szkoły i tego miasta, z którym nie wiązałem żadnych miłych wspomnień. Jeśli potrzebowałem punktu odniesienia, który byłby w zasięgu godzin lub dni, myślałem zazwyczaj o niej ― o Karolinie.

Dwudziesty piąty czerwca wypadł w piątek i był ostatnim dniem roku szkolnego. Tego dnia miałem iść do liceum po odbiór świadectwa, wystrojony w białą koszulę, garnitur i krawat. Wszyscy moi kumple byli już pewnie myślami gdzieś na Teneryfie, w Stanach czy gdzie ich tam mieli wysłać nadziani rodzice ― ja z kolei drżałem na samą myśl o dwumiesięcznych wakacjach. Nie miałem pojęcia, czy gdzieś pojadę w tym roku ― ojciec nie odezwał się słowem na ten temat, a ja nie chcia

łem prosić go o cokolwiek.

Gdyby matka o wpół do ósmej nie wparowała do mojego pokoju niczym huragan, pewnie nawet nie pofatygowałbym się do szkoły. Naciągnąłem kołdrę na uszy, gdy ona biegała po moim pokoju, krzycząc coś o wstawaniu i przy okazji upominając, bym wreszcie tu posprzątał.

― Och i mógłbyś od czasu do czasu przewietrzyć, bo mam wrażenie, jakby coś tu zdechło.

Wreszcie straciła cierpliwość i wyciągnęła mnie za włosy spod kołdry. Odkąd mi trochę podrosły i sięgały prawie ramion, stanowiły śmiertelną broń w walce z moim twardym snem.

― Mamo, daj spokój ― mruknąłem, przewracając się na drugi bok.

― Nie dyskutuj. Za piętnaście minut chcę cię widzieć na dole ― odparła i spojrzała na mnie z rozbawieniem. Po zastosowaniu tej drastycznej metody wybudzania fryzura na mojej głowie sprawiała zazwyczaj, że wyglądałem przekomicznie. ― Mógłbyś wreszcie coś zrobić z tymi włosami. Klienci ojca nie chcą, by w sądzie reprezentował ich rodzic nieletniego satanisty.

Z tymi słowami wyszła wreszcie z pokoju, a ja powlokłem się do łazienki. Stanąłem przed lustrem i z rozczarowaniem stwierdziłem, że moim włosom dużo jeszcze brakuje do tego, by nadawały mi wygląd satanisty, ale jeśli mają ojcu przeszkadzać, to chyba warto poczekać. Wyglądałem jak siedem nieszczęść. Dzień wcześniej zaszalałem trochę z kumplami, zamiast cieszyć się przedostatnim dniem szkoły. Doprowadzając się do jako takiego porządku olśniło mnie wreszcie ― dzisiaj miałem ostatnią okazję, by nacieszyć się widokiem Karoliny. Następnym razem zobaczę ją dopiero we wrześniu.

Na dole pojawiłem się w już o wiele lepszym nastroju ― byłem nawet wdzięczny matce za to, że przemocą wyciągnęła mnie z łóżka. Nastka oderwała się od swojej owsianki i podbiegła z moją stronę. Miała już na sobie czarną sukienkę w białe grochy i pewnie przytuliłaby się do mnie, gdyby panicznie nie bała się jej pognieść.

― Dzisiaj idę ostatni raz do przedszkola, wiesz?

― Wiem. ― Uśmiechnąłem się i już miałem pogłaskać jej głowę, gdy mama spojrzała z dezaprobatą na moją dłoń, która zawisła centymetr nad misternie ułożonym koczkiem.

Cierpienia martwego Wiktora [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz