Rozdział XII

529 70 51
                                    

Zanim zobaczyłem Mikołaja, zostałem zaprowadzony przed oblicze osoby, która podobno najlepiej potrafiła odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. Oczywiście nie zdziwiłem się ani trochę, gdy zobaczyłem przed sobą Stefana szczerzącego do mnie zęby w podstępnym, rekinim uśmiechu. Ja nie pozostałem mu dłużny ― z całych sił starałem się pokazać, jak bardzo nim gardzę. Jeśli facet dobrze odczytał znaki w postaci skrzywionych ust oraz wściekle zmrużonych oczu, to nie dał tego po sobie poznać albo w ogóle się tym nie przejął. Gdy Basia zostawiła nas samych, wyglądał jak mały dzieciak―sadysta, który nie mógł się doczekać aż krwawo rozprawi się ze wszystkimi przeciwnikami w swojej najnowszej strzelance.

W naszym wypadku nie było mowy o krwawym rozprawianiu się, ale to wcale nie sprawiało, że czułem się lepiej. Wręcz przeciwnie ― strach paraliżował mnie na samą myśl o tym, co zaraz mogę usłyszeć i czułem, że to będzie kolejne nieprzyjemne wspomnienie, które mogę wsadzić do jednego worka razem z pociągiem i pistoletem ojca.

Ponieważ Stefan cały czas uśmiechał się z podłą satysfakcją, podejrzewałem, że nie usłyszę żadnych dobrych wiadomości. Zatęskniłem za grobowym tonem, którym Mikołaj obwieszczał mi wszystko, czego tak naprawdę wcale nie chciałem wiedzieć. Stefan krążył niczym sęp wokół potencjalnego obiadu, nie przestając się szczerzyć. Gdy wreszcie pomyślałem, że ten grymas pozostanie mu już na zawsze, przez co nie będzie mógł przeprowadzić ze mną tej poważnej rozmowy, odezwał się ociekającym jadem głosem:

― Dziwi mnie to, że tylko ja zauważyłem. Ciebie nie?

Przez pierwsze kilka sekund wodziłem wzrokiem za jego krążącą wokół twarzą, aż stwierdziłem wreszcie, że z jego perspektywy musi to wyglądać idiotycznie. Postanowiłem wlepić wzrok w jeden, odległy punkt i stać na baczność, póki łażenie w kółko mu się nie znudzi. Drzewo. Tak, drzewo będzie dobre.

― Przecież to takie oczywiste ― mruknął. ― Gdybyś zachorował, nie byłoby cię tutaj. Zresztą, szczeniaki w twoim wieku nie chorują.

Miałem potworną ochotę się z nim pokłócić ― przychodziło mi do głowy mnóstwo innych powodów, dla których mógłbym się tu znaleźć ― szalona jazda na motorze, narkotyki, bójka... Jednak zupełnie sparaliżował mnie strach. Wszystkie te myśli kłębiły się w mojej głowie, ale miałem wrażenie, jakby pomiędzy głową a ustami wytworzyła się odległość mierzona w latach świetlnych. Mój głos nie był mi posłuszny. Pozostawało mi tylko mieć cichą nadzieję, że dla Stefana wyglądam jak ktoś, kto nie zniżyłby się do gadki z tak podłą kreaturą jak on.

Chwilę potem przypomniałem sobie, że wielu z nas posiada dodatkowy zmysł i zauważyłem, że im większy jest mój strach, tym wyżej sięga poziom satysfakcji Stefana. Wreszcie stanął przede mną, skazując mnie na nieustanne gapienie się na paskudną, szczurzą twarz z wielkim, zakrzywionym nosem. Z całych sił skupiłem się na tym, by nie spuścić wzroku, ale udało mi się to tylko przez kilka sekund.

― Żałujesz, szczeniaku?

― Nie nazywaj mnie tak ― wycedziłem przez zęby. Zupełnie nie rozumiałem, po co była nam ta manifestacja siły, skoro żaden z nas nie mógł drugiemu zrobić krzywdy. Może to instynkt, a może po prostu głupie przyzwyczajenie z dawnego życia. Fakt faktem, każdy chciał udowodnić, że jest silniejszy od drugiego. Odważniejszy. Bardziej wytrzymały.

Trochę dziwne zachowanie, zważywszy na to, że przecież obaj popełniliśmy samobójstwo. Domyśliłem się tego w dniu mojego pogrzebu. „Na moim pogrzebie nie było księdza" ― powiedział wtedy tak spokojnie, jakby rozprawiał o pogodzie przy piwie. Ja zbierałem się w sobie na tę rozmowę przez kilka dobrych miesięcy, a on wyznał to od razu i to jeszcze do człowieka, którego ― jak wskazywały wszelkie znaki na niebie i ziemi ― bardzo nienawidził.

Cierpienia martwego Wiktora [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz