Rozdział X

415 72 56
                                    

Nie czekałem na szkolnym dziedzińcu. Minąłem zaspaną woźną, która po raz pierwszy od dłuższego czasu zamiatała schody przed głównym wejściem, a potem powlokłem się na aulę, gdzie dyrektorka co roku wygłaszała apel o zaletach i tradycjach naszej szkoły. Oczywiście gdyby komuś przez wakacje wyleciało z głowy.

Pomieszczenie było ogromne i przerażająco puste. Po kątach czaiły się drobne papiery przeoczone przez sprzątaczki, a pod prawie każdym siedzeniem tkwiły stare gumy do żucia. Na podwyższeniu stał już przygotowany mikrofon, na odpowiednio obniżonym statywie na potrzeby naszej pani dyrektor. Stanąłem przed nim, wiedząc, że gdy sala zapełni się już po brzegi, mogę wykrzyczeć im w twarze absolutnie wszystko, bez żadnych konsekwencji. Nie poprawiło mi to nastroju. Pierwszego września zawsze czułem się nieco przygnębiony ― pewnie jak każdy dzieciak po wakacjach. Szkoła to przecież nie tylko codzienny widok na plecy Karoliny, lecz także obowiązki i przymus wysłuchiwania wyrzutów ojca za każdym razem, gdy nieco powinęła mi się noga. Teraz także czułem się przygnębiony, jednak z zupełnie innych powodów... Gdyby nagle tuż za mną znalazł się ktoś, kto byłby gotów umiejętność przełażenia przez ściany i niewidzialność zamienić na szansę chodzenia do liceum ― zamieniłbym się bez wahania.

Na auli zaczęły zbierać się pierwsze ranne ptaszki ― już na jakieś pół godziny przed rozpoczęciem apelu. Była to dość spora grupa kujonków, którzy woleli odjąć sobie kilkadziesiąt minut słodkiego snu, zamiast spóźnić się na przemówienie oraz ludzie, których podwozili rodzice spieszący się na ósmą do pracy. Ta pierwsza podgrupa zasiadła w rzędach najbliżej mikrofonu, ta druga rozproszyła się po auli, rozkładając na siedzeniach obok siebie torby i marynarki na znak „Tu siedzi moja najlepsza psiapsiółka/najlepszy kumpel". Przez długi czas nikt nowy nie nadchodził. Na auli panowała kompletna cisza, nie licząc jednego kujonka, który szeleścił papierem śniadaniowym i przeżuwał głośno kanapkę. Za pięć ósma pojawiała się cała reszta i to była właśnie grupa, do której zazwyczaj należałem ja, o ile oczywiście Marcin z Kacprem nie zatrzymali mnie na szkolnym dziedzińcu. Ostatnią grupę stanowili wielcy spóźnialscy, którzy zasiadali na auli tuż przed przemówieniem.

Na podwyższeniu pojawiła się już dyrektorka ― niska, koścista kobieta z wysuszoną twarzą i obwisłą skórą na szyi, podobna do obdartego z piór kurczaka. Rozejrzała się gniewnie po sali, licząc puste miejsca, jakby starała się je przyporządkować do osób, które śmiały nie pojawić się na uroczystości rozpoczęcia. Potem zaczęła regulować statyw, ustawiając go wreszcie w pozycji pierwotnej i popukała lekko w mikrofon.

― Puk, puk ― rozległo się na sali, co było sygnałem, że należy się już zamknąć i poczekać z gadaniem do końca przemówienia. ― Raz, raz ― powiedziała jeszcze, tak na wszelki wypadek.

Aleksander wmaszerował do pomieszczenia takim krokiem, jakby wydawało mu się, że wszyscy właśnie na niego czekają. Za nim wlókł się jak zawsze Wielki Marek. Obaj nic nie robili sobie z tego, że dyrektorka spojrzeniem paliła ich właśnie na popiół.

Przemówienie trwało zazwyczaj jakieś pół godziny i zawierało w sobie peany na cześć tej szkoły powtórzone niezliczoną ilość razy. Być może gdybym przesłuchiwał mu się uważnie choć raz, zamiast gapić się na plecy Karoliny, zacząłbym być dumny, że chodzę właśnie do tego liceum. Tym razem także przysłuchiwałem się jednym uchem, poszukując w tłumie jasnych włosów i na wszelki wypadek zachowując czujność, w razie gdyby padło moje imię. W końcu nie codziennie zdarzają się takie rzeczy! Myślałem, że usłyszę na koniec ogłoszeń parafialnych tę standardową kwestię: „Wiem, że dotknęła was, drodzy uczniowie, ogromna strata. W razie gdybyście potrzebowali porozmawiać, dyżur codziennie pełni u nas szkolny psycholog."

Cierpienia martwego Wiktora [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz