Propetina wbiegła do budynku, nie niepokojona przez nikogo, w końcu była tu pracownikiem. Czy to w dzień, czy w nocy, po korytarzach przemieszczali się czarodzieje, pracując lub przychodząc załatwić pewne sprawy. Co prawda po zmroku było ich mniej. Tym razem, pełno było elegancko odzianych, poważnych osób. Ich wzrok podążał za sylwetką Goldstein, wprawiając ją w nerwowość. Każdy kolejny krok przybliżał ją do odzyskania swojego stanowiska w oddziale śledczym. Na pewno po przedstawieniu pani Picquery sprawy, uzyska aprobatę, że zdołała powstrzymać Brytyjskiego maga przed dalszym ujawnianiem i łamaniem prawa.
Tak uspokojona, z przekonaniem o samych dobrach, jakie otrzyma po odstawieniu Newta, zmierzała do sali, gdzie Przewodnicząca Kongresu miała zwyczaj przebywać. Im bliżej znajdowała się pomieszczenia, tym bardziej odczuwała zdenerwowanie. Co jeśli się pomyliła w ocenie?
Raźno wkroczyła do otwartego pokoju, gdzie na podwyższeniu stała Serafina z chłodnym wyrazem twarzy, ukrywającym furię, która ogarnęła ją po wysnutych oskarżeniach. Tina zatrzymała się pośrodku, dopiero teraz dostrzegając, że Picquery nie jest sama. Na specjalnych ławach, niczym w teatrze spiętrzonych, tłoczyli się przedstawiciele rządów czarodziejskich wszystkich krajów. Ich stalowe spojrzenia zwróciły się ku ciemnowłosej kobiecie, która na raz ogarnęła, że popełniła głupstwo, lecz nie mogła się już wycofać. Jej były, przyszły, przełożony, Perciwal Graves, pokręcił głową.
-Mam nadzieję, że masz dobre uzasadnienie swojego wtargnięcia- powiedziała beznamiętnie Przewodnicząca, a w jej głosie pobrzmiewała niema groźba, w tej sytuacji nie zamierzano tolerować wybryków.
-Owszem, mam-wydusiła z siebie Goldstein.-Wczoraj wieczorem, zjawił się czarodziej z walizką pełną magicznych stworzeń. Nieszczęśliwym trafem, kilka z nich uciekło.
-Wczoraj?-zapytała kobieta. Odpowiedziało jej potaknięcie głową.-Wie to pani, od dwudziestu czterech godzin, i informuje nas o tym dopiero po tym, jak zginął człowiek?-Serafina cedziła każde słowo, trzymając złość na wodzy. Gdyby nie znajdowali się tutaj przedstawiciele innych nacji, już dawno zrobiłaby porządek z brunetką.
-Ktoś zginął?-rzuciła tępo w przestrzeń Propetina, a głos jej się załamał od wstrzymywanego szlochu strachu. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, a szczególnie, że pojawiły się ofiary śmiertelne.
-Gdzie jest ten czarodziej?
Goldstein, roztrzęsiona, położyła walizkę pośrodku wymurowanego pentagramu. Pod baczną obserwacją tylu ludzi, kobieta drżała, ledwo powstrzymując pierwotną reakcję, aby od nich uciec. Zapukała w wieko, po czym odsunęła się parę kroków w tył, ku drzwiom, jakby myśl, że wyjście jest niedaleko, potrafiło ją uspokoić. Picquery zacisnęła wargi, spodziewając się kolejnej wpadki zdegradowanej aurorki.
Była pozytywnie zaskoczona, kiedy skrzydło walizki się uchyliło, a ze środka wynurzyła się jasno brązowa czupryna. Jej właściciel w pierwszej chwili uśmiechnął się do nowej znajomej, dopiero po wygramoleniu się w całości dostrzegł całe zgromadzenie. Zastygł, modląc się, żeby Jacob nie postanowił za nim podążyć.
Jednak tuż za nim pojawiła się Vivienne, już w lepszym stanie, przynajmniej suchym. Włosy ponownie miała ułożone w loczki, co było raczej pedantycznym nawykiem, aniżeli zachcianką. Stanęła obok niego, a jej oblicze zmieniło się w bezuczuciową maskę, którą widział wcześniej. Wszelkie bariery, jakie opuściła przy nim, ponownie wzniosła, bardziej przypominając rzeźbę, aniżeli człowieka. Jedynie zimne jak lód spojrzenie skierowała w stronę Propetiny, domyślając się przez kogo znajdowali się w takiej sytuacji.
CZYTASZ
𝐄𝐗𝐈𝐒𝐓𝐄𝐍𝐂𝐄 ─── Newt Scamander
Fanfiction❬Vivienne była malowanym ptakiem wśród rodzinnych normalności.❭ Rok 1926. Minęło jedenaście lat od ostatniego, nieprzyjaznego spotkania między nimi. Od kiedy po raz ostatni chłodne spojrzenie zostało rzucone na pożegnanie. Opowiadanie na podstawie...