Pierwsze promienie słońca zaczęły muskać szare mury londyńskich budynków, przebijając się przez warstwę smogu i porannej mgły. Rosa osiadała na polach, poza granicami metropolii. Chłód nocy dawał się jeszcze w znaki, potęgowany wilgocią, która zdawała się oblepiać, wpychać w zakamarki płaszczy. Dzień zapowiadał się bezwietrzny, chłodny, lecz słoneczny.
Platynowłosa zacisnęła powieki, wzdychając ciężko. Czuła się, jakby potrącił ją jakiś mugol swoim automobilem albo wyjątkowo wkurzony troll górski pobił ją maczugą. Powoli zaczęła się szykować do wyjścia, nawet nie chcąc myśleć o tym, co się działo w nocy po przyjęciu. Zdecydowała, że cokolwiek wtedy miało miejsce, zostanie przez nią zapomniane, wyparte.
Chwyciła podręczną torebkę i włożyła do niej fiolkę z miksturą, którą miała zażyć, gdyby ból stał się nie do wytrzymania. Zdjęła płaszcz z wieszaka, z zamiarem założenia go, ale czynność przerwał jej Michael. Brunet wszedł do środka z zaciętą miną, jakby przyszedł, aby się kłócić. Kobieta zignorowała to lub nie dała po sobie poznać, że zauważyła, jak poważny miał wyraz twarzy.
- Vivienne, nie powinnaś już dzisiaj wstawać z łóżka. Usprawiedliwię cię przed Parkinsonem, nawet Tezeuszem- rzekł, ujmując ją delikatnie za rękę, jakby była zrobiona z kryształu. Black wywinęła się z jego uścisku, kręcąc głową.
- To moja szansa, aby wrócić na swoje stanowisko. Do tego ta współpraca...-Zmarszczyła brwi, próbując znaleźć odpowiednie słowa. Podniosła na niego jasne, lecz zmęczone spojrzenie.- Jest ważna. Nie tylko z twojego punktu widzenia, jako dużego osiągnięcia w porozumieniu międzynarodowym.
- Wyglądasz, jakbyś miała się zaraz przewrócić, Viv, pozwól sobie pomóc. Nie będziesz tak efektywna, jak w pełni sił bywasz.
Blondynka parsknęła, bez przekonania, śmiechem. Mogła mieć wiele zalet, lecz nic nie potrafiło zakryć jej uwielbienia do kłopotów i wszelkich złośliwości. Teraz może i była raczej nastawiona na wykonanie swojej pracy dobrze, ale co, jak odzyska pełnię sił? Zbyt zadziorna, aby odpuścić.
- Uwierz mi, teraz będę najbardziej pomocna. Jeżeli czujesz się zobowiązany do ochrony mej osoby, to nie opuszczaj mojego boku.
Aportowali się pośrodku Atrium, na ósmym piętrze. Łukowate sklepienia rozjaśniały wybuchy zielonego płomienia w kominkach połączonych Siecią Fiuu, kiedy spieszący się czarodzieje wyskakiwali z nich w obłoku pyłu, który miał zostać później zmieciony przez skrzaty.
Platynowłosa kroczyła raźno obok górującego nad nią narzeczonego. Michael prowadził ją pod rękę, biorą sobie do serca jej słowa. Nie zamierzał opuszczać Vivienne na krok. Ich ostatnia sprzeczka czy raczej spięcie, poszło w niepamięć. Były rzeczy ważniejsze, na przykład życie problematycznej przyjaciółki.
Po zażyciu mikstury wyglądała o niebo lepiej, aniżeli wcześniej. Jedynie ciemne cienie pod oczami zdradzały zmęczenie, z jakim się zmagała, lecz to można było usprawiedliwić balem, który obfitował w ilość serwowanego trunku oraz wrażeń.
Bez słowa przekroczyli drzwi do biura, w którym mieli się zajmować sprawą. W pomieszczeniu znajdowały się już stoły, dla każdego z nich. Francuzi zajęli te po prawej stronie, od wejścia, widocznie czując się lepiej we własnym towarzystwie.
Blondynka rozejrzała się, po odnowionym, czy raczej przemeblowanym pokoju. Przemknęła wzrokiem po sylwetkach współpracowników, zatrzymując się dłużej na tej, należącej do młodszego Scamandera. Skrzywiła się delikatnie, spoglądając na dwa biurka, z dala od drzwi, które stały puste. Na ścianie obok znajdowała się tablica, jak ta w szkołach. Viv otrząsnęła się, na samą myśl o nieprzyjemnym pyle kredowym.
CZYTASZ
𝐄𝐗𝐈𝐒𝐓𝐄𝐍𝐂𝐄 ─── Newt Scamander
Fanfiction❬Vivienne była malowanym ptakiem wśród rodzinnych normalności.❭ Rok 1926. Minęło jedenaście lat od ostatniego, nieprzyjaznego spotkania między nimi. Od kiedy po raz ostatni chłodne spojrzenie zostało rzucone na pożegnanie. Opowiadanie na podstawie...