Dzień 6140

313 30 18
                                    

Ludzie to bardzo śmieszne istoty. Śmieszne nie przez swoją ułomność, podczas gdy nazywają siebie królami świata, śmieszne nie przez niskie odruchy, podczas gdy nazywają siebie najwyższym ogniwem ewolucji, ale śmieszne przez to, jak upodobały sobie robienie wszystkiego, żeby nie musieć zbytnio angażować się w fizyczny czy psychiczny sposób. Ludzie wręcz uwielbiają wymyślać sobie problemy, jednak najśmieszniejsze jest to jak naiwnie wierzą, że będą w stanie tym odwrócić własną uwagę od problemów prawdziwych, trudnych, a bardzo często niemożliwych do rozwiązania. Świadomość, że ja też jestem taką istotą czasem dociera do mnie, tworząc tym mdlące, gorzkie uczucie gdzieś z tyłu mojego gardła. Najczęściej dzieje się tak kiedy staram się prowadzić jakąkolwiek sensowną konwersację z Oliverem. On... on odgradza mnie od siebie tym grubszym murem, im bardziej staram się do niego dotrzeć. Odrzuca mnie od siebie jakbym stanowił dla niego zagrożenie. Zmienia temat za każdym razem, kiedy staje się chociażby trochę poważnie. Kiedy stwierdzam, że „robi to specjalnie" wyśmiewa mnie w taki ironicznym tonie, że czuję się... Czuję się tak, jak żaden człowiek nie chce się czuć. Nie ważne, czego bym nie zrobił dla niego jestem kimś, komu nie warto pokazywać kim się jest, z kim nie warto dzielić się czymś prawdziwym, kimś, z kim nie warto rozmawiać, a już na pewno nie o niczym poważnym. Właśnie w takich momentach chciałbym być martwy. Martwy, bo... bo żadna choroba nie zapewniłaby mi wyzbycia się jakichkolwiek uczuć. Już nawet nie mam siły się na niego złościć za lekceważenie mnie czy się śmiać, bo... bo to po prostu boli. Człowiek już tak ma, że jest jednostką społeczną i kiedy to społeczeństwo go odrzuca czuje się cholernie źle.

Bywa jednak i tak, że Oliver jakby na chwilę zapomina o tym, że jest Oliverem Stormem, który nigdy nie rozmawia ze mną na poważne tematy, który nie jest sarkastyczny, wredny i lepszy ode mnie. Czasem powie coś takiego, że czuję ukłucie w „sercu", ale nie dlatego, że zranił mnie, ale dlatego, że te kilka słów wręcz ocieka ciemnością, mdlącym bólem i gorzką świadomością beznadziei. Przez tę krótką chwilę zastanawiam się czy ten mur, odgradzający go od świata nie jest po prostu strategią obronną, może próbą poradzenia sobie z tym, co dzieje się w jego głowie, przez wyparcie i zastąpienie tego tożsamością beztroskiego, zwariowanego nastolatka. On nie ufa mi na tyle, żebym mógł się dowiedzieć. Mam wrażenie, że nie ufa nikomu. Przeżył rozwód rodziców, kiedy był mały i Bóg wie, co jeszcze. Czasem wyrywają mu się takie urywki, jak wizyty u psychologa w wieku dziecięcym, ale kiedy orientuje się, co powiedział od razu ucieka od tematu. Nigdy nie poznałem powodu tych wizyt. Nigdy nie poznałem jego prawdziwej historii i może nigdy nie poznam. Na szczęście jestem tylko śmiesznym głupim człowiekiem i wyparcie tego gorzkiego uczucia w przestrzeń nieświadomości nie jest mi obce. Nawet nie chce sobie wyobrażać jakie męki muszą przeżywać geniusze, którzy nie potrafią tak po prostu wyzbyć się esencji człowieczeństwa, jaką jest myślenie o kwestiach mniej przyziemnych.

Siedząc na lekcji matematyki i wpatrując się w szczupłą sylwetkę Martina, który z niesamowitą, choć właściwą sobie, gracją zapisuje rozwiązania kolejnych zadań zaczynam zastanawiać się czy on nie jest jednym z takich geniuszy. Nawet nie chodzi mi tutaj o fakt, że ma doktorat, bo może jest to świadectwo poświęcenia kilku lat konkretnej dziedzinie nauki i to w znacznym stopniu, ale to jeszcze nic nie znaczy. Chodzi raczej o błysk w jego oczach, kiedy patrzy na równanie, o niemal niemożliwie szybkie rozwiązywanie tych wszystkich, przedziwnych zadań, o niesamowitą lekkość wpadania na rozwiązanie, jakby w ogóle nie musiał go szukać, bo on to po prostu wie. Najbardziej ciekawi mnie co on tutaj w ogóle robi? Dlaczego z takim umysłem siedzi w jakimś liceum zamiast zająć się prawdziwą matematyką? Dlaczego użera się z jakimiś prymitywnymi, półmózgami, często bardziej przypominającymi małpy niż przedstawicieli homo sapiens? Co on widzi w tej pracy? Kiedy się o tym myśli wydaje się, że po prostu oszalał, wiąż ucząc tutaj, ale... ale kiedy się go widzi, kiedy widzi się jego lekko uniesione kąciki ust, ten dziwnie żywy, rześki błysk w oczach, to, z jaką lekkością porusza się po klasie te pytania przestają mieć znacznie. Wtedy wydaje się, że to jego naturalne środowisko i, że w każdym innym miejscu nie byłby tym samym Martinem Lundem.

the waterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz