Dzień 6229

287 25 4
                                    

Człowieczeństwo to określenie zbioru abstrakcyjnych cech, odnoszących się tylko i wyłącznie do gatunku, który całkowicie zdominował ziemię. Zbiór ten, swoisty dla każdego przedstawiciela tego gatunku determinuje tożsamość jednostki. To zbiór bardzo zróżnicowany i wieloelementowy, jednak jeden element wydaje być się swego rodzaju spoiwem, bez którego reszta wydaje się znikać, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, a tym samym człowiek traci czyniące go konkretną osobą, a nie tylko zlepkiem potrafiących myśleć tkanek.
Pewność siebie sprawia, że z góry zakładamy jaka będzie przyszłość i ślepo wierzymy w te wizje, nie biorąc pod uwagę, że może być inaczej. Zapamiętujemy się w tej wizji, wszczepiamy ją tak głęboko w umysł, że nie potrafimy już się jej pozbyć. A ta patologiczna wizja, niczym pleśń rozrasta się coraz bardziej, niszcząc racjonalne postrzeganie świata już na zawsze. To coś w rodzaju klapek na oczy, które w kontakcie z konkretnym miejscem czy osobą uaktywniają się, kierując wzrok wyłącznie w jednym kierunku. Pewność siebie w pewnym sensie pozwala przetrwać pośród rozwydrzonego tłumu innych, usiłujących przetrwać ludzi. Ta sama pewność siebie jest głównym źródłem rozczarowań, a w efekcie, nie dającego się zagłuszyć niczym poza grubą warstwą kurzu czasu, specyficznego rodzaju bólu. Ten ból nie odbiera oddechu, nie sprawia, że na usta ciśnie się żałosny, przeraźliwy jęk, nie wyciska łez z oczu, nie zaciska zębów. Ten ból jest zaledwie odczuwalny, mdły, miałki niczym talk. Siłą tego bólu jest czas. Ten ból męczy, sprowadzając człowieka do stanu, w którym jest w stanie zrobić niemal wszystko, żeby wreszcie ustąpił, zniknął. Ten ból ma jeszcze jedną właściwość – nigdy nie znika i męczy swoim istnieniem do ostatniego dnia życia.

Mam wrażenie, że to właśnie pewność siebie, generująca chore wyobrażenia doprowadziła mnie do dziwnego uczucia utraty. Założyłem, że... Nie istniała dla mnie możliwość zniknięcia Martina z mojego życia. Gdy tylko się pojawił stał się integralnym elementem mojej rzeczywistości, a ja natychmiast zyskałem pewność, że tak już zostanie. Ale on miał inną wizję na rzeczywistość i z uśmiechem na twarzy wystawił mi mentalny środkowy palec. Wtedy dla mnie było już za późno. Pleśń zdążyła wrosnąć w mój umysł tak głęboko, że nie było możliwości usunięcia jej. Martin jest moim chorym, dożywotnim koszmarem. Jego widok jest niczym każdorazowe zrywanie strupa z ledwo zasklepionej rany, chociaż jego wzrok już nie zwraca się w moją stronę.
Ponowne spotkanie mroźnych tęczówek wywołuje silny, nieprzyjemny dreszcz przebiegający wzdłuż mojego kręgosłupa, a jednocześnie zdaje być się nierealne. Jego kroki dokładnie w moim kierunku, jego zapach docierający do moich nozdrzy, jego oddech wyczuwalny na policzku, jego dłoń zaciskająca się mocno na materiale mojej koszulki wywołują głęboki bunt, wewnętrzy bunt wywołany połączeniem tego, co jest prawdą i prawdą być nie może. Nie mam pojęcia kiedy korytarz zupełnie opustoszał. Wokół panuje głucha, gęsta cisza, przerywana tylko dwoma, niemożliwie głośnymi oddechami. Mężczyzna ma mocno zaciśnięte zęby, a w jego błękitne oczy płoną wściekle. Jednym ruchem popycha mnie na ścianę, o którą bezwładnie uderzam, po czym staje przede mną i układając dłonie na moich biodrach nie pozwala mi odsunąć się od twardej powierzchni. Długie palce mocno wbijają się w moje ciało. Nagle pochyla się w brutalnie wpija się w moje usta. Zębami chwyta moją wargę na tyle mocno, żeby opuścił je mój zduszony jęk i żebym poczuł smak własnej krwi. Zaczyna brakować mi powietrza, ale on nie wydaje się szczególnie zainteresowany moim komfortem, tylko mocniej zaciskając dłonie, wciska mnie w ścianę. W pewnym momencie bez uprzedzenia odrywa się ode mnie, żeby zaraz potem zaatakować zębami miejsce połączenia szyi i ramienia. Czuję, jak jego zęby rozrywają moją skórę i głęboko się w niej zatapiają. Moje usta opuszcza ukrywany krzyk, na co brunet odpowiada mocniejszym zaciśnięciem szczęk na mojej skórze. Mężczyzna odsuwa się po chwili i wbija we mnie drapieżne, przypominające wzrok wygłodniałego, gotującego się do ataku, spojrzenie. Wściekle szkarłatna maź plami jego blade, wąskie usta i spływa cienką, drażniąco powolną stróżką z lewego kącika. Kolejna stróżka płynie po moim obojczyku. Dokładnie czuję pozostawiony przez Martina piekący ślad. Nagle jego zaciśnięte na moich biodrach dłonie wykonują gwałtowny ruch, który skutkuje odwróceniem mnie i ponownym, mocnym pchnięcie na ścianę. Gasnący oddech staje się nagle zbyt ciężki i bolesny. Mięśnie spinają się jednocześnie z taka siłą, że mam wrażenie, że za chwile usłyszeć trzask miażdżonych kości. Jego palce wsuwają się za pasek moich spodni i mocnym szarpnięciem w dół...

the waterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz