Dzień 6240

248 27 3
                                    

Kapiący kran. Potęga wieczna i niezaprzeczalna. Kapał od samego początku. Kapał, kiedy Aleksandra Wielkiego pożerała malaria, kiedy Juliusz Cezar wykrwawiał się na oczach senatu, kiedy jad węża zatruwał ciało Kleopatry, kiedy Karol Wielki umierał na zapalenie opłucnej, kiedy sepsa niszczyła Elżbietę I Wielką, kiedy Bonaparte dogorywał na wygnaniu. Kapał, gdy dżuma pustoszyła Europę, gdy spadła głowa Ludwika XVI, gdy zrzucono bomby na Fukushimę. Kapał podczas I i II wojny światowej. Kapie wciąż, miarowo i niezmiennie.
Ludzie... My jesteśmy zabawni, naprawdę. Mianem potęgi określamy innych ludzi, często władców, który mieli trochę oleju w głowie i przez to podbijali inne krainy, czy uczynili ze swoich mocarstwa. Widzimy potęgę w kruchych istotkach, które pierwsze lepsze dmuchnięcie zmiata z ziemi, a w swojej głupocie i ułomności nie zauważamy prawdziwej, bo wiecznej, potęgi. Uparcie twierdzimy, że to "duch" jest silny, zdolny do wielkich rzeczy, ciało tym czasem jest kruche i słabe. My ludzie, jesteśmy śmieszni w swoim wiecznym błędzie...
Ciało jest formą. Ciało umożliwia duchowi byt. Ciało nadaje tej rozwiązłej, rozpierzchającej się mgle kształt i nie pozwala się rozpaść. Duch może upaść, rozpaść się na kawałki, umrzeć, a ciało... Ciało pozostanie w swej niezmienionej formie. Ciało nigdy nie umiera, tylko zmienia wypełniającą je treść. Materia, a nie duch stworzyła planetę, na której te nietrwałe połączenia ciała i ducha mogą przez chwilę istnieć.

Wraz z otwarciem oczu i uświadomieniem sobie, że znajduję się w salonie Martina, dochodzi do mnie, że tym razem nic mi się nie śniło. To stało się naprawdę. Mój oddech natychmiast staje się ciężki, a gardło nieprzyjemnie się ściska. Nie chce otwierać tych drzwi, bo za nimi wszystko się zmieni. W tym pokoju, z zamkniętymi drzwiami wiem tylko, że mnie pocałował, ale tam... Tam może okazać się dlaczego, a to... to mnie zniszczy. Nie, to nieprawa. To już mnie zniszczyło, a ja tylko usilnie staram się sobie wmówić, że jest inaczej, że on mógłby... że zrobił to... Zrywa się z kanapy gwałtownym ruchem i jednym długim krokiem doskakuję do drzwi i szarpię za klamkę. W mieszkaniu panuje cisza, a jedynym źródłem cichych szmerów jest kuchnia. Chcę, a jednocześnie nie chcę się przekonać. Mam nieodparte wrażenie, że tak samo jak ja w tej chwili musi czuć się samobójca stawiający kolejne kroki w stronę krawędzi mostu. On też doskonale wie, że już i tak jest martwy, ale spojrzenie w przepaść stanowi materialny, a przy tym jakże szokujący obraz. W końcu docieram do przepaści i prycham rozbawiony zaglądając w nią.
Dziewczyna podskakuje przestraszona, a jej usta opuszcza krótki krzyk. Natychmiast odwraca się i wbija we mnie nienaturalnie szeroko otwarte, smoliście czarne oczy, przykładając jedną rękę do piersi, jakby tym dotykiem starała się uspokoić pobudzone nagłym wyrzutem adrenaliny serce.

- Prawie dostałam przez ciebie ataku serca... - wzdycha, oddychając ciężko z widoczna ulgą na jej ładnej twarzy.

- Przepraszam Tess, nie miałem takiego zamiaru.

- W ogóle co ty tu robisz? - pyta marszcząc nos i kręcąc głową zaskoczona tym, że w mieszkaniu swojego szefa widzi o poranku mnie.

- Wróciliśmy wczoraj późno i Martin...

- Czekaj, ty byłeś z nim?! - jej oczy znów szeroko się otwierają, a brwi unoszą wysoko. W odpowiedzi wzruszam tylko ramionami, lekko się uśmiecham, bo co mam jej powiedzieć? Że odstawiałem teatrzyk, żeby wkurwić ojca, z którym Martin widocznie ma jakieś porachunki?
- On wyszedł dziś rano zaraz po tym, jak...

- Wiem. - odpowiadam, uśmiechając się do brunetki w sposób, którym usiłowałem zetrzeć z jej twarzy coś na kształt współczucia. - Ja też już...

- Napijesz się kawy? - przerywa mi, uśmiechając się pogodnie.

Doskonale wiem, co właśnie stara się zrobić. Myśli, że jestem... chłopakiem Lunda i pokłóciliśmy się po powrocie, a może jeszcze w czasie pobytu u jego rodziny i on po prostu wyszedł bez słowa. Co innego mogłaby sobie pomyśleć? A ta kawa... tą kawą próbuje mnie pocieszyć. W ostatnim momencie zaciskam wargi, nie pozwalając śmiechowi wydostać się spomiędzy nich, bo nie chcę dziewczyny, która chce być dla mnie miła, urazić. Zatem uśmiecham się krzywo i kiwam głową. Siadam na krześle, na którym siedziałem, kiedy Martin uczył mnie matematyki. Wydaje się, że było to całe, beztroskie wieki temu. Wtedy brunet był dla mnie tajemnicą, był paletą barw, które trzeba tylko odkryć, był jedynym punktem we wszechświecie, w którym mogłem oddychać. Byłem głupi? Byłem i jestem, a Martin w dalszym ciągu jest tajemnicą, którą masochistyczna część mnie nadal chce poznać.
Nie lubię kawy. Nie lubię kawy, a mimo to piję ją z uśmiechem prowadząc z Tessą lekką, niezobowiązującą pogawędkę. Cały ten czas z odległości wyciągniętego ramienia mogę dokładnie przyglądać się twarzy dziewczyny. Każdy skurcz jej mięśni jest tak prosty i autentyczny, że zaczynam brunetce zazdrościć. Normalność zawsze była poza moim zasięgiem, była niedoścignionym ideałem, ale teraz... teraz była czymś tak odległym i abstrakcyjnym, że wręcz nie potrafiłem wyobrazić sobie, że mógłbym żyć w ten sposób.

the waterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz