Dzień 6200

299 23 3
                                    

Nawet bliźnięta jednojajowe, które na pierwszy, drugi, a nawet trzeci rzut oka wyglądają dosłownie identycznie nie są w stu procentach takie same. Chociaż na początku byli jedną komórką nawet ich materiał genetycznym nie jest całkowicie równy. Wielką rzadkością, jeśli nie sytuacją niemożliwą jest, aby zachowanie dwóch osób było dokładnie jednolite. Zawsze znajdzie się coś, jakiś maleńki, różniący dwie jednostki od siebie szczegół. Tak jak różni nas kolor oczu, wzrost, odcień skóry, ton głosu czy kształt paznokci różnią nas jeszcze inne, mniej namacalne cechy. Jedną z takich cech jest wytrzymałość. Granica wytrzymałości leży w najróżniejszych punktach w zależności od człowieka, ale każdą granicę można przekroczyć, zwłaszcza kiedy sforsować ją stara się nie jedna, a kilka osób.
Zawsze uważałem, że jestem wytrzymały, ale tylko i wyłącznie dlatego, że żadna sytuacja jakiej doświadczyłem, nawet nie zbliżyła się do moich granic wytrzymałości czegokolwiek do czasu aż nie znalazłem się w liceum. Dwa lata spędzone z kolegą z ławki znacznie oddaliły i wzmocniły moje granice wytrzymałości na rzucane z mniejszą lub większą częstotliwością lub siłą kamienie gorzkich słów. Z czasem coraz większa część odbijała się od muru, ale były i takie, którego wystrzelone z ogromną siłą przelatywały nad nim i z hukiem uderzały we mnie, czyniąc bolesne spustoszenie. Mam wrażenie, że ślady, które po sobie pozostawiły mogą pokryć się kurzem, ale nigdy nie znikną. Jednak te niewielkie siniaki nigdy nie paraliżowały, czyniły mniejszy lub większy dyskomfort, mniej lub bardziej zaciskały gardło, ale nigdy nie paraliżowały, do czasu... Do czasu, gdy pewien człowiek, nie wiedzieć czemu do tej zabawy postanowił dołączyć i wytoczyć przeciw mnie armatę. W kilka chwil misterne umocnienie stało się smętną kupą gruzu, wśród którego stałem ja - bezbronny i nagi. To mu jednak nie wystarczyło, dlatego niemal każdego dnia zaczął rzucać we mnie perłami o różnych barwach, kształtach i wielkościach. Radość z braku kolejnej kuli armatniej była jednak przedwczesna. Każda z pereł czyniła promieniujące bólem na całe ciało siniaki. Wcześniej odbijane kamienie dolatywały do mnie dosłownie wszystkie, z coraz większą częstotliwością. Od momentu zetknięcia się pierwszej perły z moją skórą wszystko zmierzało tylko w jednym kierunku. Niedługo później ugięły się pode mną kolana, a niemożliwe do powstrzymania ani chwili dłużej łzy zaczęły srebrzystymi strugami płynąć w dół i spadać na otaczające mnie zewsząd perły, żeby roztrzaskać się z cichym jękiem.

Martin wciąż stoi w tym samym miejscu, w perfekcyjnie wyprasowanej białej koszuli i doskonale skrojonym garniturze z czystszą od górskiego strumienia, pozbawioną jakiejkolwiek emocji porcelanową twarzą i błękitnymi, emanującymi chłodnym majestatem oczami. Jego postawa jest nienaganna. Dostojnie przekłada kolejną perłę między szczupłymi palcami, wyczekując na odpowiedni moment na posłanie jej w powietrze. Ja natomiast jestem tylko człowiekiem, prymitywnym, niepotrafiącym zapanować nad okruszkiem materii człowiekiem i nie potrafię znosić tego nie tylko godnie, ale jakkolwiek. Wciąż szukam ucieczki, bezustannie poszukuję sposobu na uśmierzenie bólu bezsilności.Właśnie dlatego w chwili obecnej otoczony zewsząd mrokiem nocy staram się poradzić sobie z krwawiącymi ranami. Wysokie kolumny drzew i maskujący zapach lasu dają mi poczucie bezpieczeństwa i pewnego rodzaju niewidzialności. Tutaj nikt nie zobaczy moich mokrych policzków, nikt nie usłyszy łkania, nikt nie będzie w stanie dostrzec zaciśniętych niemal do bólu zębów powstrzymujących mnie przed krzykiem. Mrok pozwala mi zdjąć maskę, którą nakłada na mnie światło dnia i pozwala chociaż na chwilę poczuć względną ulgę.
Mam wrażenie, że widzę kilka metrów przede mną Jego pląsające w blasku księżyca córki. Słyszę ich śpiew, szelest muskanych delikatnymi stopami liści i mchów. Nie mogę dojrzeć ich świetlistych twarzy, bo gdy tylko próbuję one oddalają się, jakby bezwzględnie musiały pozostać anonimowe. Jego jednak nie ma nigdzie. Nie słyszę jego głosu. Nie słyszę, bez względu jak bardzo chciałbym. Na razie Król wysłał jedynie swoje córki w mrok, żeby obserwowały mnie z ukrycia, a sam postanowił pozostać w ukryciu. Oboje wiemy, że jeszcze nie nadszedł czas na mnie.*

the waterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz