Dzień 6263

594 27 23
                                    

Znalazłem sposób. Oszukałem lwa. Z szafy wypuścił go realno-urojony Martin, którego rzeczywistą część unicestwił, nasycając się jej krwią, żeby w końcu odnaleźć mnie i nadać materii świadomość, nadać formie treść. Teraz znam dokładnie każdy jego cal i czuję ulgę, bo okazał się nie być Winstonem. Raxtus jest nieobliczalny, dziki, groźny i czarujący. Jego sierść o kolorze kości słoniowej sprawia wrażenie pokrytej benzyną. Granatowe tęczówki, ze złotą obwódką wokół źrenicy z irytującym błyskiem wiercą dziury we wszystkim, co widzą. Jego łapy unóżane są w błękitnej krwi, a w bujną grzywę wplecione ma gałązki bukszpanu i fioletowe narcyzy.

Otwierając oczy w jego sypialni, na jego łóżku, w jego pościeli, która nie jest już sterylnie biała, ale brunatna od mojej krwi, czuję jakbym patrzył Raxtusowi w oczy. Nie mam już żadnych złudzeń, żadnych wyobrażeń i oczekiwań wobec siebie, które oceniałem jako własną osobowość. Nie ma już Aarona, który podporządkowywał swoje zachowanie temu, jak ludzie chcieli go widzieć. Nie ma kilku, może nawet kilkunastu jego wersji. Ta nowa nie ma najmniejszego zamiaru mówić tego, co powinna, ale to, co myśli. Ta nowa nie ma zamiaru, robić tego, co wypada, tylko to, co uważa za odpowiednie. Ta nowa wersja wstanie i pójdzie spojrzeć w lustro, w swoje własne oczy. Zaciskając pięści podnoszę się z miejsca, ze świstem wciągając powietrze. Wiem, że jestem w mieszkaniu sam, więc nawet nie próbuję się ubierać. W kilku trudnych krokach docieram do łazienki. Pierwsze lustro od dawna, przed którym nie uciekam wzrokiem. W jasnej łazience, mimo chylącego się ku zachodowi za oknem słońca, doskonale mogę przyjrzeć się wszystkim, odcinającym się na fioletowo-zielono krwiakom, zdobiącym moją jasną skórę. Kształt palców Martina na mojej szyi, nierówne obwódki nadgarstków, duże plamy na biodrach. Nawet nie zarejestrowałem, kiedy chwycił mnie za biodra. Odkręcam wodę pod prysznicem. Lodowata. Zamykam oczy, pozwalając zimnu wbijać się igiełkami w moją skórę. Po kilku minutach przestaję czuć cokolwiek. Moja skóra przyjmuje przezroczysto-fioletowe zabarwienie, usta robią się sine. Gdyby nie dźwięk otwierania drzwi, nie wiem jak długo stałbym w tej pozycji. Owijając biodra w ręcznik wychodzę z pomieszczenia. Martin stoi kilka kroków od drzwi wejściowych do mieszkania i patrzy na mnie swoimi kryształowymi oczami. Na widok mojej posiniaczonej, szaro-purpurowej skóry zaciska nieznacznie zęby. Czyżby alabastrowy Martin Lund posiadał sumienie?

- To, co się wczoraj stało nigdy nie powinno mieć miejsca. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego to zrobiłem i nawet nie zamierzam prosić o... - zaczyna właściwym dla niego, sztucznym tonem.

-Stop. - przerywam mu, przez co faktycznie milknie i wbija we mnie lodowate oczy, w których nagle błyska wściekły ogień. Jego usta zaciśnięte są w cienką linię, a płatki nosa unoszą się niespokojnie. Wyraźnie mogę zobaczyć, ze jego policzki przybrały nieco pąsowy kolor, co tylko potwierdza, że jest naprawdę wściekły.
- Chodź. - mówię, postępując kilka kroków w tył. On jednak stoi bez ruchu, jak gdyby w ogóle mnie nie słyszał. - Chodź ze mną. - powtarzam, chcąc tym razem złapać go za dłoń. Nie jestem pewien czy udaje mi się dotknąć jego palców, gdy nagle zostaje mocno odepchnięty do tyłu tak, że wpadam na ścianę za mną, uderzając o nią głową. Tępy ból pojawia się w potylicy i zaczyna promieniować na cała głowę w zaledwie ułamku sekundy, ale moja twarz pozostaje niewzruszona. Chwilę później przed oczami miga mi kilkanaście czarnych plam. Jestem jednak na tyle zszokowany tym, co się właśnie stało, że potrafię tylko patrzeć na jego bladą twarz, oczekując następnego ruchu.

- Myślisz, że kim jesteś, żeby mówić mi, co mam robić? Jesteś tylko małą, nic nie znaczącą dziwką. - pełen jadu syk, wydostający się spomiędzy jego warg, obojętne, mrożące krew spojrzenie, perfekcyjnie wyprana z emocji twarz sprawiają, że przymykam powieki na dłużej niż jest to konieczne przy mruganiu. Miałem rację. Wczoraj runęły resztki muru jakim ograniczał mi dostęp do swojej prawdziwej twarzy i teraz nawet nie próbuje, a może nawet nie potrafi go odtworzyć. Kiedy ponownie je otwieram już nawet nie staram się kierować wzroku w jego stronę, ale po prostu mijam go i wychodzę z mieszkania w samym ręczniku, mokry i siny od zimna, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Czuję łzy napływające do moich oczu, które już po chwili płyną po moich policzkach. Jedna, dwie, trzy - spadają, roztrzaskując się o posadzkę i... na tym się kończy. Nie płyną kolejne, a ja wcale nie czuje tego charakterystycznego ostrza bólu, nie czuje się smutny ani zawiedziony. Nie ma tego wszystkiego, już dawno zdechło i zdążyło zgnić. To jest naprawdę dziwne. Dziwne, bo pamiętam jak to jest czuć się zranionym przez czyjeś słowa; bo wiem, jak powinienem się czuć. Jedynym, co teraz czuję, jest jakaś spływająca mi po karku ciecz i bez sprawdzania wiem, że to krew, wiem, że rozbiłem czaszką lustro. Pytanie tylko ile lat nieszczęść jeszcze mnie czeka?

the waterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz