Rozdział 7
~Rosemary~
Ostatnimi czasy, w wolnych
chwilach oddawałam się rozmyślaniom.
Sebastian... Pomyślałam, że nie doceniałam wsparcia, jakie mi daje. Cały czas patrzyłam na niego przez zasłonę niechęci i nie dostrzegałam jego starań. Jakkolwiek nie byłby irytujący, lubiłam go.
Był jedyną osobą, z którą mogłam szczerze porozmawiać. Dotarło do mnie, że brakowało mi jakiegoś towarzysza. Nawet jeśli to wszystko nie jest bezinteresowne... W końcu stawką jest moja dusza; nie mogę zapominać o tym, że Sebastian przecież jest demonem. Ale mogę udawać, że to nieprawda; że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Tak, tak zrobię, tylko jak długo będę w stanie ciągnąć tę grę?
Siedzieliśmy w salonie.
Już przestałam liczyć, którą z kolei filiżankę opróżniłam.
– Dziwnie się czuję, kiedy wypijam tutaj hektolitry herbaty, a ty tylko siedzisz i patrzysz.
– Zapewniam cię, że smakowałaby dla mnie jak woda z kałuży. Piłaś kiedyś wodę z kałuży?
– Nie przypominam sobie.
– Uwierz mi, nic nie straciłaś, niezbyt przyjemne doświadczenie...
– Rozumiem, że miałeś okazję przeżyć owe doświadczenie...
– Robiło się to i owo. Nie zawsze byłem tym, czym jestem.
Ta informacja zmieniła sposób w jaki na niego patrzyłam. W jednej sekundzie wszystko się zmieniło.
– Byłeś...
– Człowiekiem, tak, ale to było dawno temu. Po za tym, to historia na inną okazję.
Fakt, że Sebastian kiedyś nie był demonem ogromnie mnie zafascynował, pragnęłam dowiedzieć się czegoś więcej, ale nie chciałam mu się narzucać. Wszystko w swoim czasie.
– Mam pewną teorię, to dość śmiała hipoteza, ale myślę, że powinnaś to rozważyć. Wiem, że raczej cię to nie przekona...
Przerwałam mu.
– Przejdź do rzeczy, zamiast owijać w bawełnę.
– Ten amant...
– Henry.
– Myślę, że Henry działał już przed czterema laty.
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że stoi za zamachem na życie moich rodziców? Nie, nawet nie chcę tego słuchać!
– Nie zapominaj, że na statku był jeszcze William.
– Nie poświęciłby życia tylu ludzi! W ogóle nie byłby w stanie nikogo zabić.
– Może własnymi rękoma nie, ale wtedy w mieście...
– Skąd możesz mieć pewność, że to on?
– A kto inny?
– Nie zrobiłby tego. Henry jest...
– Dobrym człowiekiem? Nawet dobrzy ludzie robią złe rzeczy. Pomyśl, miał motyw. Najpierw pozbył się twojego narzeczonego, teraz chce pozbyć się męża. Robi to wszystko, żeby cię zdobyć.
– Nie byłby taki głupi, by myśleć, iż zdobędzie moje serce tymi zbrodniami.
– Wedle jego planu miałaś się o tym nie dowiedzieć.
– To dlaczego nic nie robił zanim „wyszłam za mąż"? Miał na to cztery lata!
– Skąd możesz wiedzieć, że nic nie robił?
No tak - nie pamiętam.
– To wszystko jest jakieś naciągane.
– Jeśli wyeliminujemy niemożliwe, to nawet najbardziej nieprawdopodobne musi być prawdą.
– Tę teorię można by uznać za niemożliwą.
– Ja bym jej tak szybko nie przekreślał.
– Ktokolwiek nasłał tego zabójcę, grozi ci niebezpieczeństwo. „To było tylko ostrzeżenie".
– Ktokolwiek to był, nie wie o tym, że potrafię sobie poradzić z każdym niebezpieczeństwem. W końcu jestem piekielnie dobrym lokajem.
A już myślałam, że zapomniał o tym powiedzonku...
– Mimo wszystko, uważaj na siebie.
– Dziękuję za troskę, ale naprawdę nic mi nie grozi. Mną się nie musisz przejmować, i tak masz już za dużo własnych zmartwień.
– Wracając do statku, przecież jest możliwe, że nie brały w tym udziału osoby trzecie.
– Nawet jeśli przyjmiemy standardową wersję, czyli wypadek, to pozostaje nam sprawa tej napaści, czy jak to tam nazwać. Jestem niemal pewien, że odpowiada za to właśnie ten am... Henry.
– To nie mógł być on.
– Rosemary, powiedz szczerze, ty coś do niego czujesz?
Co?! Co to w ogóle za pytanie?
– Nie powinno cię to interesować.
– Przyjaciele mówią sobie o takich rzeczach.
– Teraz jeszcze stosujesz wobec mnie szantaż emocjonalny. Dobrze, niech ci będzie. Nie kocham go, jeśli o to ci chodzi. Nikogo nie kocham. - Przynajmniej nikogo żywego, ale to przemilczę. - Po prostu wierzę w jego niewinność.
Wstałam od stołu.
– Idę się przejść.
– Będzie ci przeszkadzać moje towarzystwo?
Zastanowiłam się chwilę.
– Nie, chodź.
Wyszliśmy na dwór.
Promienie słoneczne oświetlały cały dziedziniec. Nie byłam w stanie stwierdzić kiedy lepiej się prezentował: za dnia, czy w świetle księżyca.
Pamiętam, że zawsze zwracał uwagę gości. Zaprojektował go... No właśnie, kto? Wiem tylko tyle, że całą posiadłość wybudowali moi dziadkowie.
Jakkolwiek dopracowany architektonicznie nie byłby dziedziniec, to mi i tak najbardziej podobały się okalające go krzewy róż. Od zawsze uwielbiałam róże. Szczególnie czerwone. A w całym ich majestacie najpiękniejsza była woń, którą roztaczały.
– Piękna pogoda, nieprawdaż?
– W rzeczy samej.
Właściwie to nie wiedziałam dokąd chcę iść, po prostu szłam przed siebie.
Po pewnym czasie dotarło do mnie, że zmierzam w stronę lasu. Coś mi podpowiadało, że właśnie tam mam iść.
W końcu przekroczyliśmy linię drzew.
Zastanawiałam się czy wcześniej lubiłam tu przychodzić, czy w ogóle to robiłam. Nagle w mojej głowie pojawił się obraz: biegnąca rudowłosa dziewczynka, na oko może dwunastoletnia. To przecież ja! Jak mogłam się nie rozpoznać? Była... Byłam szczęśliwa, śmiałam się. Kiedy przychodziłam do lasu, czułam się wolna, lubiłam przebywać bliżej przyrody.
Mimowolnie uśmiechnęłam się, oglądając to wspomnienie. To było tak dawno...
– Uwielbiam lasy. - Rozpostarłam ramiona i zrobiłam obrót wokół własnej osi. - Tutaj jest tak pięknie! Żadnych ludzi... Wokół tylko drzewa...
– Widzę, że poprawił ci się humor. - Sebastian uśmiechnął się promiennie.
– I to jak.
– Dzisiaj nie prowadzimy żadnego śledztwa, prawda?
– Żadnych śledztw. Chcę po prostu odpocząć od tego wszystkiego.
Po pewnym czasie, ścieżka się urwała. Na naszej drodze stanęły krzaki i inne zarośla.
– Chyba musimy się cofnąć i pójść w inną stronę.
Poczułam nagły impuls, żeby nie zawracać, tylko iść dalej przed siebie.
– Tu było przejście, musiało zarosnąć.
Zaczęłam się przedzierać.
Jedną ręką przytrzymywałam sobie suknię, a drugą odsuwałam gałęzie.
Po chwili byłam już po drugiej stronie.
Sebastian dotarł zaraz po mnie.
– Mogłem odgrodzić przejście, nie musiałabyś się przedzierać przez te chaszcze.
Przed nami rozciągała się polana pełna różnych kwiat, jednak wśród nich dominowały wrzosy. Po prawej stronie płynął mały strumyk.
Pamiętałam to.
– Piękne miejsce. - Powiedział Sebastian.
– Kiedyś często wymykałam się i tutaj przychodziłam. Przejście było mało widoczne, dlatego nikt nigdy nie mógł mnie tu znaleźć. Co prawda, nie było zarośnięte tak, jak teraz, ale i tak trzeba się było wysilić, żeby je znaleźć. Mogłam przebywać tu godzinami. Tylko ja i moje własne myśli.
– Zawsze przychodziłaś tutaj sama?
– Tak. Nikomu nie mówiłam o polanie, nawet Goldie.
I Williamowi chyba też nie...
– Wychodzi na to, że jestem tutaj intruzem...
– Nie, nie jesteś.
Sama nie wiem, kiedy znalazłam się tuż przed Sebastianem. Nie wiem, kiedy objęłam jego szyję ramionami. Nie wiem, kiedy przestałam patrzeć mu w oczy i go pocałowałam. Nie wiem, kiedy Sebastian odwzajemnił pocałunek.
Czy to w ogóle się wydarzyło? Czy to tylko moja wyobraźnia?
Nie, nie mogłam sobie tego wyobrazić.
Zrobiłam to.
Jego spojrzenie mówiło samo za siebie.
– Przepraszam. Nie powinnam była. Po prostu... w tym momencie czułam szczęście? Nie, „szczęście" to za mocne słowo. Radość. I ta radość tak mnie przepełniła, że... Miałam wrażenie, że wszystko jest takie normalne, że jesteśmy po prostu... Nie wiem, co sobie myślałam. Chyba po prostu nic nie myślałam.
– Rosemary...
– Tak?
– Nie musisz się tłumaczyć ze swoich czynów. - Chwycił moją dłoń.
– Mimo wszystko... Przepraszam, już więcej tego nie zrobię.
Wysunęłam dłoń z jego uścisku i odwróciłam się.
Wzięłam kilka głębokich oddechów, starając się poukładać sobie to wszystko w głowie.
Wpadłam na szalony pomysł, w sumie to nawet szaleńczy.
– Chcę zobaczyć twoją prawdziwą formę.
– Co? - Na jego twarzy malował się szok.
– Tak jak słyszałeś, przybrałeś inną formą, chcę zobaczyć tę prawdziwą. - Spoglądał na mnie ze zdziwieniem. - Proszę. - Dodałam.
– Dlaczego?
– Zapomniałam, że nic nie jest teraz normalne, dałam się ponieść. To zdecydowanie sprowadzi mnie do rzeczywistości.
– Nie zrobię tego.
– Odmawiasz mi?
– To może być dla ciebie zbyt wiele. Możesz się naprawdę przerazić.
– Wiesz, że nie chcę wydawać rozkazów, nie zmuszaj mnie do tego.
– Jeśli naprawdę tego chcesz... Ale jesteś pewna?
– Tak.
– A więc dobrze. To potrwa kilka sekund.
Zaczęłam odliczać.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Pojawiły się kłęby gęstej, czarnej mgły.
Cztery.
Pięć.
Sześć.
Mgła całkowicie spowiła Sebastiana.
Siedem.
Osiem.
Dziewięć.
Poczułam lodowaty podmuch wiatru.
Dziesięć.
Tego co teraz widziałam, nie dało się opisać żadnymi słowami. Nawet nie znałam żadnych określeń, które oddałyby ten widok. Wszystkie słowa były w tym momencie bezużyteczne. Jeśli coś ma nazwę, to wydaje się być normalne, zdefiniowane, nie budzące żadnego zdziwienia. A to, co widziałam zdecydowanie takie nie było. Gdybym próbowała to opisać, to zdecydowanie umniejszyłabym temu wartości. Ten widok był po prostu nie z tego świata.
Nie z tego świata - tylko tyle i aż tyle mogłam powiedzieć.
Dostrzegałam w tym coś pięknego. Hipnotyzującego.
Czy czułam lęk? Nawet nie wiem. W życiu bałam się różnych rzeczy, ale to uczucie było inne.
Nie wiem dlaczego, ale miałam pewność, że nic mi nie grozi ze strony Sebastiana. Wiedziałam, że mnie nie skrzywdzi. Może to właśnie ta świadomość sprawiała, że czułam spokój.
Zrobiłam krok w jego stronę, ale w tym momencie cała aura się rozpłynęła.
Wszystko już wróciło do poprzedniego stanu.
– To było... niesamowite.
– Nie boisz się?
Zastanowiłam się zanim odpowiedziałam.
– Nie.
–Wiem, że teraz pewnie zmieniło się twoje spojrzenie na mnie.
– To nadal ty.
– Rosemary...
– Co tak wpatrujesz się we mnie jak cielę w malowane wrota?
– Po prostu... Wszyscy, którzy widzieli moją prawdziwą formę reagowali raczej w inny sposób.
– Może jestem niespełna rozumu.
– Nie jesteś.
– Powinniśmy już wracać, zaczyna robić się ciemno.
Ruszyliśmy w drogę powrotną.
– Może usunę przeszkody z drogi?
– Nie, niech tak zostanie.
Sebastian szedł przede mną i przytrzymywał mi gałęzie.
– Dziękuję.
– Ależ to mój obowiązek, nie trzeba dziękować.
Drogę pokonywaliśmy w milczeniu.
Po pewnym czasie Sebastian się odezwał.
– A więc będziesz udawać, że nic się nie wydarzyło...
– Nie widzę potrzeby uzewnętrzniania moich przeżyć. Przygotowałam się mentalnie na to, co mogę zobaczyć. Jestem bardziej uświadomiona i tyle. Sprawa zamknięta.
– Nie o to mi chodziło, miałem na myśli wcześniejsze wydarzenie.
– Myślisz, że jeden pocałunek coś znaczy? Zapomnij o tym, nie wracajmy do tego.
Położyłam dłoń na klamce, żeby otworzyć drzwi.
– Zaczekaj. Masz liście we włosach. - Zaczął je wyciągać. - Nie chcemy przecież, żeby Britta zbyt wiele sobie myślała, wszakże miał tam miejsce tylko jeden, nic nieznaczący pocałunek, czyż nie?
– Sebastian...
Już zniknął w korytarzu.
Dlaczego to powiedziałam? Dlaczego w ogóle to zrobiłam?
Nie chciałam go zdenerwować, właściwie to nawet nie wiem co chciałam zrobić.
Może to jednak coś dla mnie znaczyło?
Nie.
Nie. Nie. Nie.
Nic nie znaczyło. Potraktowałam go czysto użytkowo. Myślałam, że... No właśnie, co ja w ogóle sobie myślałam?
Tylko go zraniłam... Dlaczego jestem taka... taka... jakaś!
Mam dość! Mam siebie dość!
Uspokój się, uspokój...
Nazywam się Rosemary Darthway. Jestem córką Charlesa i Elizabeth Darthway'ów...
Nie żałuję tego, co zrobiłam.
... Jestem dyrektorką teatru. Lubię czytać poezję...
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Cytat w tytule należy do Oscara Wilde'a.
CZYTASZ
Lady of lies [kuroshitsuji]
FanfictionRosemary Darthway wbrew swojej woli zawiera kontrakt z demonem, po czym zapomina o znacznej części swojej przeszłości. Postanawia poznać prawdę za wszelką cenę. Fakty, które stopniowo sobie przypomina zaczynają składać się na coraz bardziej niepokoj...