Rozdział 8
~Sebastian~
Od wydarzeń na polanie, moje myśli cały czas zaprzątała Rosemary.
Nie mogłem przestać o tym myśleć, a co dopiero zapomnieć. Pamiętałem to ze wszystkimi szczegółami.
Chciałem przeżyć to jeszcze raz. Jeszcze raz ją objąć. Jeszcze raz poczuć dotyk jej warg na swoich.
Nadal czułem woń jaśminu, którą roztaczała...
W tym momencie przepełniał mnie ból.
Ból? Kiedy ostatnio go czułem? Czy to w ogóle był ból? Czym właściwie był ból?
Według definicji - subiektywnie przykrym i negatywnym wrażeniem zmysłowym i emocjonalnym.
Tak... To właśnie to...
Jak to możliwe, że przez tyle czasu nie byłem w stanie poczuć bólu, a teraz zadała mi go ludzka kobieta?
Teraz zaczęło to do mnie docierać.
Kocham ją.
Ale czy to możliwe?
Miłość... To słowo było dla mnie dziwnie obce. Wydawało się być jakieś nienaturalne.
Czy ja w ogóle kiedykolwiek kogoś kochałem?
Nie pamiętam.
Ale teraz... wszystko było inne.
– Sebastianie, wszystko w porządku? - Britta sprowadziła mnie z powrotem na Ziemię.
– Tak, dlaczego?
– To już któryś raz dzisiaj, kiedy tak się zamyśliłeś. Pytałam cię, jaka to pauza?
Wskazała na nuty.
– Ćwierćnutowa.
Kiedy ona w końcu nauczy się je rozpoznawać?
– A nie ósemkowa?
– Dlaczego niby ósemkowa? - Spojrzałem jeszcze raz. - A, w rzeczy samej, ósemkowa, mój błąd.
– Jesteś jakiś rozkojarzony. Coś się dzieje? Możesz mi powiedzieć.
– Nie, nic. Zagraj tę linijkę.
Chyba po raz pierwszy nie sfałszowała pierwszej nuty...
– Robisz postępy.
– Mam dobrego nauczyciela. – Uśmiechnęła się zalotnie.
Tylko nie teraz, proszę tylko nie teraz...
– Na pewno wszystko w porządku? Wyglądasz na przygnębionego.
– Wszystko w porządku, po prostu myślami byłem już w kuchni, mam opóźnienia z obiadem. - Zełgałem.
Myślami byłem z Rosemary na polanie.
– W takim razie nie będę zajmować ci czasu.
Żeby uwiarygodnić kłamstwo, rzeczywiście udałem się do kuchni.
Z salonu dobiegały mnie dźwięki „Sonaty patetycznej".
Rosemary...
Nie rozmawialiśmy ze sobą od wczoraj. Chciałem przerwać to milczenie, ale nie wiedziałem jak. Między nami stała ściana lodu.
Kiedy zająłem się wszystkimi obowiązkami, udałem się do swojego pokoju.
Przekluczyłem zamek w drzwiach, żeby mieć pewność, że nikt tu nie wejdzie.
Wszystko sobie zaplanowałem.
Sięgnąłem po księgę, otworzyłem ją na odpowiedniej stronie i zacząłem czytać na głos.
– Sine fine ex venire siluas! Domine autem tenebrae! Hic labiis me honorat per vestra praesentia. Propter quod obsecro vos!
Udało się! Pojawił się tuż przede mną.
– Sebastian?
– Witaj, Darielu.
– Cóż cię sprowadziło do takiego eleganckiego lokum?
Ściągnąłem rękawiczkę i pokazałem mu pieczęć kontraktu.
– Ach! - Zaśmiał się. - Czyli jesteś teraz na smyczy! A czym ja mam się przysłużyć? Wszakże nie wezwałeś mnie bez powodu.
– Chodzi o kobietę.
– Czyżbyś spotkał nadobną niewiastę?
– Można tak powiedzieć.
– Zazwyczaj wszyscy w takiej sytuacji, spotykają się ze znajomym przy browarze, a jeśli wolisz klasę arystokratyczną to przy jakimś trunku z wyższej półki. A ty odprawiasz inkantacje. Nie żeby coś, ale...
– Zagadnienie to jest bardziej zawiłe, gdyż z ową kobietą łączy mnie kontrakt.
Dariel w zastanowieniu poprawił swoje białe włosy.
– A więc to człeczyna...
– Ma na imię Rosemary.
– Więc twierdzisz, iż miłujesz człeczynę Rosemary?
– Tak, kocham ją.
– Cóż, szerokopojęta miłość jest skomplikowaną materią... Że też padło akurat na ciebie mój drogi towarzyszu. Wiesz jak niewielu z nas doznaje tego uczucia? A co dopiero do ludzkiego dziewczęcia. Ile ona właściwie ma lat?
– Dwadzieścia dwa.
– Cóż za młódka! Jest świadoma waszej różnicy wieku?
– Przecież nie zatajałbym tego przed nią.
– Dwadzieścia dwa, powiadasz... Wszak mimo wszystko, nie zostało wam wiele czasu, moje kondolencje. Jeszcze kwestia jej duszy... ciężki problem; chyba, że pochłonięcie duszy twej oblubienicy jest dla ciebie pociągające...
– Jak możesz mówić takie okropne rzeczy?!
– Wybacz, po prostu jestem realistą. Oj Sebastianie... zrobiłeś się taki ludzki... Zawsze twierdziłem, że ród niewieści sprowadza same kłopoty. Planujesz mariaż? Tak jak pewien Ezequiel? Nie sądzę, żebyś go znał.
– Mariaż w tym momencie brzmi dość absurdalnie, nie dość, że w naszej sytuacji niemożliwy, to na dodatek byłby to mezalians. W końcu robię za lokaja, a Rosemary jest hrabiną.
– Nawet jeśli byłbyś hrabią to i tak byłby mezalians, przecież jesteś demonem, a ona człowiekiem.
– Po za tym nawet nie jesteśmy w nieformalnym związku.
– To ona nie wie, iż pałasz do niej afektem?
– Nie. Co prawda, doszło do...
– Przespaliście się ze sobą?
– Miałem na myśli pocałunek.
– Wiesz, że to nie musi nic oznaczać? Chyba nie muszę cię tego uczyć...
– To właśnie mi powiedziała.
Dariel się zaśmiał.
– Widocznie nie chciała pakować się w długoterminowy związek, mądra dziewczyna; kto by z tobą wytrzymał? Wykorzystaj to, zabaw się, masz okazję.
– Ale ja ją kocham! To ta jedyna!
– Ach, ty romantyku! Nie wiem czym jest miłość i być może nigdy tego nie zrozumiem, ale widzę, że twoja luba musi być wyjątkową człeczyną. Cóż mogę ci radzić? Jak to mawiają ludzie: idź za głosem serca. Swoją drogą to zabawne, od kiedy to serce ma głos i może przemawiać?
– Nie wiem cóż mam czynić, Darielu...
– Jestem ostatnią osobą, którą powinieneś o to pytać.
– Jesteś jedyną osobą, którą mogę o to zapytać.
– Chciałeś powiedzieć: jedynym demonem, którego wiesz jak przyzwać?
– Były dwie opcje: albo ty albo Claude, myślę, że dokonałem dobrego wyboru.
– Słusznie, biorąc pod uwagę wasz zatarg... Może zasięgnij po pomoc do literatury? Jane Austen, a może Emily Brontë? Chociaż osobiście odradzałbym ci zbytnie przywiązywanie się do niej. Później będziesz tylko cierpiał.
– Jestem tego świadom.
– Cóż, może kiedy spotkamy się po raz kolejny, opowiesz mi jak się wszystko rozwiązało. Miło było cię zobaczyć po tylu latach. Bywaj, Sebastianie.
– Bywaj, Darielu.
Zniknął.
Właśnie to do mnie dotarło - jeśli znowu spotkam Dariela, to zapewne minie tyle czasu, że Rosemary już... Nie, o tym nie będę myśleć. Muszę skupić się na teraźniejszości, a nie na tym co będzie kiedyś. To, co nieuniknione i tak nadejdzie, a rozmyślania na ten temat niczego nie zmienią.
Muszę się przejść, potrzebuję powietrza. To znaczy, nie potrzebuję, ale... no ten... nie mogę wysiedzieć w miejscu.
Zataczałem koło wokół posiadłości, przechodząc przez ogrody.
Musnąłem dłonią krzewy róż, które mijałem.
Dlaczego nawet one kojarzyły mi się z Rosemary? Dlaczego wszystko musiało się do niej sprowadzać?
Skąd nagle wzięła się moja miłość do niej? Nie planowałem tego, nie chciałem się zakochiwać. Ale po prostu... stało się. Gdybym mógł to cofnąć... nie zrobiłbym tego. Brałem to na siebie razem ze wszystkimi konsekwencjami. Nawet jeśli na końcu pozostanie tylko cierpienie.
Nie będę żałować.
Nawet jeśli była nieodwzajemniona, to uczucie dawało mi jakieś... szczęście? Dzięki temu czułem się pełniejszy.
Nigdy nie przeżyłem czegoś takiego.
Skąd właściwie mogłem wiedzieć, że to właśnie miłość? Po prostu to wiedziałem. W jakiś nieuzasadniony sposób byłem tego pewien.
Może o to właśnie w tym chodzi? Nie możemy zdefiniować miłości, ale kiedy ją czujemy, po prostu wiemy, że to jest to.
Nagle poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.
– Rosemary?
– Trafna dedukcja.
Odwróciłem się w jej stronę.
– Przepraszam za to, co zrobiłam. Za to, jak się zachowałam i za to, co powiedziałam. Przepraszam za wszystko.
– Ja też cię przepraszam, nie powinienem tak reagować.
– Między nami wszystko w porządku?
– Chodź tu. - Przytuliłem ją.
Zaciągnąłem się aromatem jaśminu. Tak bardzo mi tego brakowało...
– To znaczy „tak"? - Uśmiechnęła się, kiedy już się odsunęła.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że trzymam kosmyk jej włosów. Zdając sobie z tego sprawę, szybko go wypuściłem.
Z trudnością powstrzymywałem pokusę by ją pocałować. Nie mogłem teraz tego zrobić.
Nie mogę zmusić jej do miłości, ale mogę ze wszystkich sił starać się sprawić, by była szczęśliwa. Tego właśnie pragnę. Wtedy ja też będę szczęśliwy.
~
Podczas mojego pobytu w tej rezydencji, wielokrotnie mijałem drzwi z tyłu budynku. Jakoś nigdy rwałem się do zaglądania tam. To znaczy, raz próbowałem, ale były zamknięte na kłódkę, a zapomniałem, żeby zapytać Rosemary o klucz.
Nadszedł czas, by w końcu się tym zająć. Pewnie będzie trzeba coś tam uprzątnąć, wszakże nie wiadomo, kiedy ostatnio tam ktoś zaglądał.
Zastałem Rosemary pogrążoną w lekturze.
– Przepraszam...
Podniosła wzrok znad książki.
– Oby to było coś ważnego.
– Zajmę tylko chwilę.
Odłożyła książkę na stolik obok szezlonga. Kątem oka przeczytałem tytuł: „ Morderstwo przy Rue Morgue" Edgar Allan Poe.
– Tym razem proza?
– Czasami przydaje się odmiana. Ale mniejsza z tym, przejdziesz od razu do rzeczy czy najpierw musimy uciąć sobie pogawędkę na temat literatury?
– Chciałem zajrzeć do pomieszczenia z tyłu budynku, ale potrzebuję klucza.
– Chodzi o piwnicę, jak mniemam, chociaż w sumie nie pamiętam... Żebym tylko wiedziała, który klucz jest odpowiedni...
Podeszła do biurka i zaczęła przeszukiwać jego szuflady.
– Mam! Jestem pewna, że to ten. Możemy ruszać.
– Ty też idziesz?
– Nie wiem co tam jest, chętnie odświeżę sobie pamięć.
– Na pewno chcesz się szwendać po jakimś niepewnym miejscu?
– To najprawdopodobniej najzwyczajniejsza w świecie piwnica. Naprawdę wątpię, by były to lochy, w których siedzi uwięziona księżniczka, o której na dobre zapomniałam. - Zaśmiała się.
– A więc chodźmy.
Znaleźliśmy się pod drzwiami.
Rosemary umieściła klucz w kłódce i go przekręciła.
Pasował.
Odłożyła kłódkę na bok i otworzyła drzwi.
Przekroczyłem je idąc tuż za nią.
Pomimo światła wpadającego przez otwarte drzwi, w pomieszczeniu panowały ciemności.
– Strasznie tu ciemno. - Skomentowałem.
– Ktoś, zapewne nie ja, o tym pomyślał. - Wskazała na kaganek leżący na stoliku.
Podchodząc bliżej do niego zauważyłem, że ma wbudowaną szufladę.
Po otworzeniu jej spostrzegłem zapas świec.
Ktoś naprawdę dobrze to przemyślał. Albo po prostu raz wyłożył się po ciemku i nie miał ochoty na powtórkę z rozrywki...
Umieściłem świecę na kaganku i ją zapaliłem.
Od razu zrobiło się jaśniej.
Wyciągnąłem ramię do Rosemary.
– Uwierz mi, naprawdę potrafię samodzielnie chodzić. - Przewróciła oczami.
W jej oczach odbijał się błysk płomienia.
– Schody są strome. Nie chcę, żebyś się potknęła.
– Jeśli naprawdę nie wierzysz w moją koordynację ruchową i zapewni ci to komfort psychiczny, to niech ci będzie. - Ujęła mnie pod ramię.
Zeszliśmy na dół.
Po drodze mijaliśmy stojaki wypełnione najróżniejszymi winami.
Przyjrzałem się im bliżej.
– Wyborna kolekcja, same najlepsze roczniki.
– Nie pamiętam kiedy ostatnio z niej korzystałam. Chociaż w moim przypadku to akurat nic dziwnego, że nie pamiętam.
Szliśmy dalej korytarzem, aż zauważyliśmy przed sobą wnękę w ścianie. Wcześniej zapewne stały tam kolejne stojaki.
Rosemary, która cały czas szła o krok przede mną nagle zamarła w miejscu. Położyłem dłoń na jej plecach, zrównując się z nią.
Wstrzymałem oddech.
Zwłoki.
Rosemary wyszeptała tylko jedno słowo.
– William...
Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem.
Kiedy jej otępienie minęło, zaczęła się trząść.
Odwróciłem ją w drugą stronę, żeby nie musiała na to patrzeć. Objąłem ją, głaszcząc ją po ramieniu.
– Oddychaj głęboko, jestem przy tobie.
Nagle wstrząsnął nią szloch.
– Zostaw mnie! - Wyrwała się z mojego uścisku i pobiegła w stronę wyjścia.
Byłem bezsilny, nie wiedziałem co powinienem robić w tej sytuacji.
Sam byłem w szoku, więc nawet nie wyobrażałem sobie co musiała czuć Rosemary.
Powstrzymałem się przed pobiegnięciem za nią. Pomyślałem, że powinienem dać jej trochę czasu. Na pewno chciała w tym momencie pobyć sama.
Chciałbym ją teraz wspierać i jakoś jej pomóc, ale mógłbym tylko wszystko pogorszyć.
Dzisiejsze odkrycie odwracało wszystko o sto osiemdziesiąt stopni.
Stan Williama, to znaczy ciała był zbyt dobry jak na czteroletnie zwłoki. Musiał ocaleć z katastrofy, o ile w ogóle znajdował się wtedy na statku...
Podszedłem bliżej.
Na jego białej koszuli wykwitała plama szkarłatu.
Został dźgnięty w serce.
Zamordowany.
Oparłem się o ścianę.
Spokojnie, uspokój się.
Patrząc na plamy opadowe, czas zgonu... Dzień zawarcia kontraktu.
Wszystkie elementy zaczęły łączyć się w jedną całość. No prawie wszystkie...
Musiałem teraz iść poszukać Rosemary.
Wiedziałem gdzie ją znajdę.
Coraz bardziej zbliżałem się do polany.
Kiedy znalazłem się tuż przed zaroślami, usłyszałem jej łkanie.
Sam ten dźwięk wywoływał rozdzierający ból w moim sercu.
Nigdy nie widziałem płaczącej Rosemary. Nigdy nie pozwalała sobie na słabości. Była silna zbyt długo... A to było zbyt wiele, dla każdego byłoby to zbyt wiele...
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Cytat w tytule należy do Oscara Wilde'a.
Jeśli chodzi o inkantację - proszę, nie wpisujcie tego do translatora Google, gdyż wyskoczą same dziwne rzeczy. Sama to zrobiłam i naprawdę nie polecam. Jeżeli jest tu ktoś, kto zna łacinę, cóż... niech najlepiej odzobaczy to, co zobaczył albo mnie poprawi, bardzo chętnie skorzystam z wszelkich rad.
CZYTASZ
Lady of lies [kuroshitsuji]
FanfictionRosemary Darthway wbrew swojej woli zawiera kontrakt z demonem, po czym zapomina o znacznej części swojej przeszłości. Postanawia poznać prawdę za wszelką cenę. Fakty, które stopniowo sobie przypomina zaczynają składać się na coraz bardziej niepokoj...