„Kochać - to znaczy wznieść się ponad siebie."

172 9 0
                                    

Rozdział 11

~Sebastian~

Śpiąca Rosemary wyglądała na tak spokojną, na jej twarzy nie było widać żadnych zmartwień. Wydawało mi się, że nawet się lekko uśmiechała.
Zastanawiałem się, czy coś jej się śniło. Z pewnością nie był to koszmar, podczas nich mogłem wyczuć jej niepokój.
Po południu przyniosłem herbatę do jej gabinetu.
Zamykanie drzwi na klucz weszło nam teraz w nawyk. Mimo, że w gabinecie przecież nie będziemy robić nic niestosownego, to i tak z zakluczonymi drzwiami czuliśmy się pewniej.
Rosemary spojrzała na pojedynczą filiżankę herbaty i cicho westchnęła
– Myślałeś kiedyś o tym, że gdybyś był człowiekiem to wszystko byłoby prostsze? Nawet nie możemy normalnie napić się razem herbaty.
– Cały czas o tym myślę i żałuję, że jest jak jest.
To naprawdę nie daje mi spokoju. Jej dusza... Nie mogę znieść, myśli, że kiedyś nadejdzie ten dzień.
– Miałam sen... Normalny; nie żadną wizję. Wszystko było tam takie proste. Byliśmy... - Nagle urwała.
– Byliśmy?
– Nieważne. Nie ma sensu nad tym rozmyślać, trzeba żyć tym, co realne. Jednak ostatnio często oddaję się snuciu fantazji. Gdybyś był chociażby tym hrabią Millwardem, gdybyśmy normalnie się poznali. Zawsze punktualnie o siedemnastej wypijalibyśmy filiżankę earl grey, wybieralibyśmy się na przechadzki, od czasu do czasu chodzilibyśmy do opery. Zawsze myślałam, że wcale mi na tym nie zależy, ale teraz niczego bardziej nie pragnę. Chcę tylko odrobiny normalności. Czy to naprawdę tak wiele?
– Chcesz iść do opery? - Uśmiechnąłem się. - „Purytanie" Belliniego, dziś wieczór? Wiem, że nie o to chodzi, ale to chociaż namiastka tego, czego nie mogę ci dać.
Wstała z fotela i podeszła do mnie.
Pochyliła się w moją stronę i objęła mnie.
– Jesteś bardziej ludzki niż niejeden człowiek. Dziękuję, że robisz to wszystko.
– A więc przystajesz na tę propozycję?
– Oczywiście.
Spojrzałem na kwiaty w wazonie. Cały czas stały tam róże, tylko, że teraz były już zasuszone; niemniej, nie odejmowało to im uroku.
– Nie wyrzuciłaś ich.
Od razu zrozumiała, że chodzi o róże.
– Sentyment. - Wzruszyła ramionami. - Mówią, że to defekt chemiczny przegranych, ale cóż, widocznie tak ma być, może to już zapisane w gwiazdach.
– Mówisz o przeznaczonej przegranej?
– Tak... tak jakby. Chociaż teraz wydaje mi się, że nie można jednoznacznie wygrać czy przegrać; bilans zawsze wychodzi na zero.

~

Czekając aż Rosemary skończy się szykować na wieczór, zasadziłem lilie pod wierzbą. Pomyślałem, że to miejsce powinno czymś się wyróżnić od reszty. Nigdzie indziej w ogrodach nie rosły lilie. Chociaż w taki sposób mogłem go upamiętnić.
Kiedy skończyłem, przyklęknąłem.
– William... domyślam się jak bardzo kochałeś Rosemary, jak wiele dla ciebie znaczyła. Wybacz, że się ośmielam, ale chciałbym prosić cię o błogosławieństwo. Kocham ją równie mocno jak ty i również pragnę jej szczęścia. I mam nadzieję, że jestem w stanie uczynić ją szczęśliwą. Wiem, że pragniesz dla niej tego samego. Mam też nadzieję, że uważasz mnie za godnego niej. Wszakże kochamy tę samą kobietę. Dziękuję, że mnie wysłuchałeś. Niech ci ziemia lekką będzie, bywaj Williamie.
Kiedy się odwróciłem, zauważyłem, że stała za mną Rosemary.
– Długo tu stałaś?
– Dopiero przed chwilą przyszłam, nie spodziewałam się, że cię tu zastanę. Jeśli chodzi o to, czy wszystko słyszałam, to nie, usłyszałam tylko ostatnie słowa.
– Podobają ci się lilie? - Bardziej idiotycznego pytania nie mogłem wymyślić...
– Są piękne. William uwielbiał lilie, na pewno też by mu się spodobały, gdyby tylko mógł je zobaczyć...
Sięgnąłem do jej dłoń.
– Powinniśmy już wyruszać, czyż nie? - Zapytała.
– Powóz powinien już czekać.
Miałem cichą nadzieję, że nie spotkamy tam nikogo znajomego. Wolałbym nie widzieć jegomościa z wąsem, ani tego bufona, a już na pewno nie tego cholernego amanta.
Przejeżdżając przez Tamizę, obydwoje przez chwilę milczeliśmy, podziwiając widoki.
Rosemary odezwała się pierwsza.
– Zapomnijmy dzisiaj o tym wszystkim, o wszystkich problemach. Nie myślmy o tym, co będzie jutro; o tym, co mówią ludzie. Po prostu cieszmy się chwilą, tylko my dwoje.
– I reszta widowni.
– Niestety w operze nie ma prywatnych występów. - Zaśmiała się.
Kiedy wchodziliśmy do środka, szatniarka skinęła nam głową na powitanie.
– Państwo Millward, miło państwo widzieć.
– Z wzajemnością, pani Arterbury. - Odpowiedziała Rosemary.
Swoją drogą, zapomniałem, że oficjalnie jesteśmy „państwem Millward".
Zajęliśmy miejsca w jednym ze środkowych rzędów.
Kiedy zgasły światła, położyłem rękę na kolanie Rosemary. Przykryła moją dłoń swoją.
Wyglądała na taką szczęśliwą, kiedy słuchała pierwszej arii.
Wychodząc z sali, jakaś starsza kobieta zwróciła nam uwagę, że rozmawiamy nieprzyzwoicie głośno, jednak nie mogliśmy się powstrzymać.
– Partia Artura była niesamowita! W scenie finałowej sięgnął do „F". Założę się, że żaden inny tenor nie wyciągnie tak wysoko! - Zachwycała się Rosemary.
– A o co się założysz?
– Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że...
– A owszem.
– W takim razie cofam to, co powiedziałam.
– A tak się składa, że byś wygrała, jestem barytonem.
– Wiem, że i tak jakimś cudem byś to zaśpiewał.
– Nie zaprzeczam.
W drodze powrotnej toczyliśmy zaciekłą dyskusję na temat całego spektaklu. Nie pamiętam kiedy ostatnio tak po prostu rozmawialiśmy na jakiś przyziemny temat. Tak bardzo mi tego brakowało, chciałem, żeby już zawsze tak było.
Kiedy dotarliśmy już do rezydencji, udaliśmy się na balkon.
Rosemary podeszła do krawędzi i wpatrzyła się w gwiazdy.
Stanąłem obok niej.
– Pamiętasz jak powiedziałam ci, że nigdy nie będę szczęśliwa? To nieprawda. Ja... jestem teraz naprawdę szczęśliwa. Z tobą.
– A ty pamiętasz jak tańczyliśmy walca w świetle księżyca?
– Naprawdę wymyśliłam coś takiego? - Spojrzała na mnie z powątpiewaniem.
– Tak.
– Powiedziałam to Edgarowi, prawda? Skąd ja mam takie kreatywne pomysły?
– Lepsze niż ten nietrzeźwy psychopata. Można by je zrealizować. Czy mogę mieć zaszczyt przetańczenia z panią walca? - Wyciągnąłem do niej rękę.
– Nie mamy muzyki.
– Nie potrzebujemy jej.
Po chwili wirowaliśmy w tańcu. Muzyka naprawdę nie była nam potrzebna.
Nie wiem jak długo to trwało; tylko my i dźwięki ciszy.
– Pamiętasz co ci wtedy powiedziałem?
– Mój kolejny kreatywny pomysł?
Uśmiechnąłem się.
– Kocham cię.
Podniosłem ją w górę i zatoczyłem koło.
Po raz pierwszy słyszałem, żeby tak szczerze się śmiała. Bez żadnej ironii czy goryczy. Emanowała czystą radością.
Ta chwila mogłaby trwać wiecznie.
– Myślałem, że już przestałem cokolwiek czuć, żyłem z dnia na dzień, bez żadnych emocji. Ale wtedy pojawiłaś się ty. Sprawiłaś, że znowu mogłem coś poczuć, pokazałaś mi, czym jest miłość. Odmieniłaś moje życie na zawsze.
– Nie lubię wzniosłych słów...
– Więc pozwól przemówić memu sercu.
Ująłem jej twarz w dłonie. W blasku księżyca jej alabastrowa skóra mieniła się urokliwą poświatą. Miałem wrażenie, że wszystkie gwiazdy były utkwione w jej oczach.
Uśmiechnęła się, podchodząc jeszcze bliżej.
Musnąłem jej wargi swoimi.
Przypomniał mi się nasz pierwszy pocałunek. Wtedy, na bankiecie u Merchantów. Okoliczności były takie podobne, a jednak wszystko było zupełnie inne. Wtedy to była tylko gra, a teraz... wszystko się zmieniło.
Przesunąłem kciuk wzdłuż jej kości policzkowej.
– Jesteś taka piękna...
Wydawało mi się, że się zarumieniła, ale nie mogłem mieć pewności; pod osłoną nocy było niewiele widać.
Kolejne chwile upływały nam w milczeniu. Nie potrzebowaliśmy żadnych słów. Po prostu cieszyliśmy się sobą, swoją bliskością i czasem, który mieliśmy.
Nie wiem jak długo tak trwaliśmy, to mogła być cała wieczność albo zaledwie kilka sekund.
Nagle zrozumiałem czego prawdziwie pragnę, na czym tak naprawdę mi zależy.
Ująłem jej dłonie w swoje.
– Rosemary... Mimo, że znamy się tak krótko, to dni spędzone z tobą są najszczęśliwszym czasem mojego życia. Te wszystkie lata bez ciebie nic dla mnie nie znaczą. Nigdy wcześniej nikogo nie kochałem, jesteś moją jedyną. Rosemary, najdroższa... - Przyklęknąłem przed nią. - Wyjdziesz za mnie?
Ścisnęła moje dłonie. Czułem jak drżała. Przymknęła powieki.
– Rosemary, wszystko w porządku?
– Tak, to tylko te drobne problemy z oddechem, naprawdę, wszystko już dobrze.
Ponowiłem pytanie.
– Zostaniesz moją żoną?
– Gdyby to było takie proste... to od razu powiedziałabym „tak".
– Więc powiedz.
– Oboje wiemy, że to będzie tylko obietnica, której nigdy nie dotrzymamy.
– Nawet jeśli... To właśnie obietnice nadają życiu cel. Nadzieja na to, że kiedyś je spełnimy, sprawia, że każdy dzień wydaje nam się piękniejszy.
– Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale... Tak. Niczego bardziej nie pragnę. Tak, wyjdę za ciebie.
Przyciągnąłem ją do siebie i złożyłem na jej ustach długi, namiętny pocałunek.
Objęła moją szyję ramionami, a ja położyłem dłonie na jej biodrach.
Pragnąłem jej. Teraz.
Pożądanie coraz bardziej we mnie narastało.
– Chyba powinniśmy przenieść się do alkowy. - Wyszeptała między pocałunkami.
– Czytasz mi w myślach.
– W rzeczy samej, to bardzo celne spostrzeżenie.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że trzymała moją lewą dłoń.
– Problemy z percepcją? - Uśmiechnęła się szelmowsko.
Pociągnęła mnie za rękę w stronę drzwi, rzucając mi uwodzicielskie spojrzenie.
Kiedy znaleźliśmy się już za zamkniętymi drzwiami, Rosemary zaczęła rozwiązywać mój krawat.
– Może uda się to załatwić jakoś na lewo? Na pewno są jacyś skorumpowani urzędnicy, wystarczy im zapłacić. Co prawda ślub kościelny jest dla nas niemożliwy, ale na cywilny zawsze jest jakaś szansa, prawda? Powiedz, że to prawda.
– Tak, to prawda. Wiem, że uniemożliwiam ci tyle rzeczy, już nie mówiąc o tym, że przeze mnie niebo jest dla ciebie nieosiągalne.
Przyciągnęła mnie bliżej.
– To jest to niebo, którego naprawdę pragnę.
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Cytat w tytule należy do Oscara Wilde'a.

Lady of lies [kuroshitsuji]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz