Rozdział 4
~Sebastian~
Dzisiaj nadszedł czas na pierwszą lekcję gry na skrzypcach z Brittą. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie są takimi niepojętnymi stworzeniami. Czy naprawdę tak ciężko poprawnie trzymać skrzypce?
– Źle je trzymasz.
– Och...
Przesunąłem jej dłoń na gryfie.
– Teraz jest dobrze. Nie zaciskaj tak mocno palców, rozluźnij się.
Dlaczego się tak na mnie gapi? To strasznie irytujące...
Lekcja nie przyniosła owocnych rezultatów, ale przynajmniej Britta umiała już prawidłowo trzymać skrzypce. Coś czarno widzę jej karierę skrzypaczki...
Kiedy wychodziła, „przypadkowo" zahaczyła dłonią o moje ramię.
Bardzo subtelne Britto, bardzo subtelne...
Dlaczego nie znalazłem jakiejś normalnej pokojówki? Jeszcze na domiar złego Rosemary naprawdę ją lubi i to bardziej ode mnie. Ach, zapomniałem, przecież Rosemary wcale mnie lubi, ona mnie nienawidzi.
Udałem się do jej gabinetu, żeby zanieść herbatę.
Kiedy wchodziłem do pomieszczenia, uniosła wzrok znad książki, po czym odłożyła ją z niezwykłą gracją.
Rosemary miała w sobie coś kociego, nie tylko ruchy, ale jeszcze ten błysk w oku...
– Earl grey? - Zapytała.
– A jakżeby inaczej.
Podałem jej filiżankę.
– Dziękuję. - Upiła mały łyk. - Zamierzam wybrać się na przechadzkę, chciałbyś mi towarzyszyć?
– Byłbym zaszczycony.
– W takim razie pozwól mi dokończyć herbatę i za chwilę wyjdziemy.
– Mam zaczekać na ciebie przed gabinetem?
– Możesz tutaj zostać. - Wzruszyła ramionami. - Tylko nie stój tak przede mną, bo czuję się nieswojo.
Przesunąłem się kilka kroków w bok.
– Usiądź. - Przewróciła oczami.
Cóż ze mnie za gałgan.
Zająłem miejsce na fotelu przy małym stoliku w rogu pomieszczenia i zacząłem przyglądać się zbiorom książek na regałach, żeby nie wpatrywać się zbyt nachalnie w Rosemary.
Wkrótce opuściliśmy budynek.
– Wybieramy się do miasta? - Zapytałem.
– Nie opuścimy granic terenu posiadłości.
– Rozumiem.
Zaoferowałem jej swoje ramię.
– Po raz ostatni powtarzam: potrafię samodzielnie chodzić.
Starałem się powstrzymać westchnienie.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, aż w końcu się odezwała.
– Wiesz co sobie uświadomiłam? - Nie dała mi czasu na odpowiedź. - Że mogłam pójść na bankiet sama i wszystko byłoby w porządku, nie musielibyśmy odstawiać tej całej szopki.
– Czasu nie cofniesz.
– A gdybyś tak zginął tragicznie w wypadku? Mogłabym wtedy udawać pogrążoną w żałobie wdowę. Wydaje mi się, że to lepsza rola niż zakochana idiotka. - Odparła z całkowitą powagą.
Zamurowało mnie. Ona tak serio? Nigdy nie wiedziałem kiedy mówi poważnie, a kiedy to tylko ten jej czarny humor. Tak rzadko się uśmiechała...
– Widzę, że bardzo dobrze mi życzysz.
– Och, przecież nie musi być żadnego wypadku, wystarczy wszystko upozorować, a ty znikniesz i zostawisz mnie w spokoju.
A więc jednak poważnie...
– Muszę cię rozczarować, ale to tak nie działa. Kontrakt jest nierozerwalny.
– Zniszczyłeś moje marzenia. - Burknęła.
Zauważyłem jak przez jej twarz przemknął delikatny uśmiech, chyba, że mam już schizy.
– Wybacz.
Znowu zamilczała, ale po kilku sekundach przemówiła.
– Jesteśmy łgarzami.
– Przez wszystkie lata, które przeżyłem widziałem wiele rzeczy, wiele różnych kłamstw i naprawdę; ludzie są zdolni łgać w poważniejszych sprawach, robić o wiele okropniejsze rzeczy. To co zrobiliśmy to tylko niewinne przeinaczenie prawdy.
– Widzę, że masz problemy z kodeksem moralnym.
– W końcu jestem demonem, istotą potępioną. Ludzie twierdzą, że dla mnie nie istnieje coś takiego jak moralność.
– Właściwie to ile masz lat?
– Fizycznie około dwudziestu pięciu.
– A tak rzeczywiście?
– Ujmę to tak: kiedy miały miejsce najazdy Normanów, byłem już w sędziwym wieku.
Zastanawiałem się czy ta informacja nie była dla niej zbyt wielkim szokiem, ale nie dała niczego po sobie poznać.
– Och... To... całkiem sporo. Myślałam, że raczej będzie się to przeliczać w setkach, aniżeli w tysiącach.
Wszyscy ludzie, z którymi zawierałem kontrakty, nie dowierzali w to, że przyzwali demona, nawet jeśli tego pragnęli, oczekiwali; to nie mogli przyjąć tego do wiadomości. Bali się mnie. Ale z Rosemary było zupełnie inaczej, ani przez chwilę nie kwestionowała tego, co się działo, bez najmniejszego mrugnięcia okiem przyjęła tę informację. A biorąc pod uwagę to, że pojawiłem się wbrew jej woli, to wszystko wydawało się jeszcze bardziej niezwykłe.
Rosemary jakby czytając mi w myślach, odezwała się.
– Zawsze interesowałam się okultyzmem, wszelkimi demonami, duchami, zjawami, czarownicami i podobnymi. Kiedy byłam młodsza, zabrałam ojcu klucz do komnaty, do której nie pozwalał mi wchodzić. Nie znalazłam tam nic wartego uwagi z wyjątkiem jednej książki. Znajdowała się w niej klasyfikacja demonów, stworzona przez pewnego zakonnika, który później został skazany na śmierć. Całość bardzo mnie zaintrygowała, niestety zostałam przyłapna na jej czytaniu. Ojciec wyrwał mi książkę i spalił na moich oczach. Oczywiście strasznie mnie zbeształ, wiesz, nie chcę chodzić do kościoła, a zajmuję się, cytuję „czarcimi mocami". Mówił, że zostanę potępiona w sądzie ostatecznym et cetera, et cetera. - Zaśmiała się przelotnie.
– A więc zawsze ciągnęło cię do ciemnej strony... Może nasz mały pakt nie był kwestią przypadku, a przeznaczenia.
– Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny, ale ty to jakaś anomalia.
A było już tak miło... Już normalnie rozmawialiśmy, ale trzeba było nazwać mnie „anomalią". Ale chociaż zawiązała się między nami jakaś nić porozumienia, to już było coś. Mogła nic nie mówić, ale opowiedziała mi coś o sobie, a ja niezmiernie się z tego cieszyłem. Każda informacja o niej była dla mnie na wagę złota. Rosemary była dla mnie jedną wielką zagadką, ale jednocześnie mnie intrygowała.
– Jesteśmy na miejscu. - Oznajmiła zatrzymując się przed stawem.
– Przyszliśmy okrężną drogą
– Miałam ochotę się przejść.
– Rozumiem.
– Jak pewnie się domyślasz, nie przyszliśmy tutaj bez celu.
– Zamierzasz mnie utopić? - Uniosłem brew.
– Kusząca propozycja, lecz na razie nie skorzystam, ale obiecuję, że to przemyślę.
– To w takim razie co będziemy robić nad tym stawem?
– Zamierzam przeprowadzić małe śledztwo.
– Śledztwo?
– Tak, śledztwo. Czego nie rozumiesz? - Zanim zdążyłem odpowiedzieć, już mówiła dalej. - Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o tamtym dniu.
– Jak chcesz to zrobić?
– Dedukcja.
– A więc dochodzę do wniosku, iż twoim ulubionym pisarzem jest sir Arthur Conan Doyle.
– Lubię „Studium w szkarłacie", ale zdecydowanie preferuję lirykę. Wiesz, Edgar Allan Poe.
– „Raz w godzinie widm północnej
Rozważałem w ciszy nocnej
Mądrość dawnych ksiąg przesławnych
Zapomnianych dzisiaj już..."- Zacytowałem
– „ ... A z tych cieni co się włóczą
U stóp moich marą kruczą
Już mnie żadne moce władne
Nie wyzwolą
Nigdy już." - Spuentowała. - To mój ulubiony poemat.
– Również zalicza się do moich ulubionych, a przez swoje życie poznałem ich całkiem sporo.
– Dobrze, koniec wieczorku poetyckiego; czas zająć się tym co istotne.
– Od czego zaczniemy?
– Gdzie dokładnie siedziałam?
– Na tamtym kamieniu.
Ruszyła w jego stronę i na nim przysiadła.
– Właśnie tak?
– Dokładnie.
– Nic.
– Co nic?
– Nic nie czuję.
– A co chciałabyś poczuć?
– Pomyślałam, że może będzie tak samo jak z tamtym listem, że wywołam jakąś wizję.
– Może trzeba zacząć z innej strony?
– Tylko z jakiej? - Rozłożyła ręce. - Nie widziałeś co się działo wcześniej?
– Nie. Zobaczyłem cię, jak już tu siedziałaś.
Podniosła się z kamienia i podeszła do mnie.
– Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego zawarłeś ze mną kontrakt? Mimo, że cię nie przyzywałam?
Wiedziałem, że ją unieszczęśliwiłem, że kontraktem przysporzyłem jej cierpień, ale nie mogłem pozwolić na jej śmierć. Nie oczekiwałem, że będzie mi wdzięczna za ocalenie jej życia, wręcz przeciwnie, ale miałem nadzieję, że kiedyś mi wybaczy. Została przeze mnie naznaczona wbrew swojej woli, a z mojej strony był to czyn karygodny.
– W pobliżu ciebie wyczuwałem bardzo intensywny zapach śmierci, wręcz obezwładniający. Byłaś taka młoda, całe życie było jeszcze przed tobą. Nie mogłem pozwolić, żeby to się skończyło w tamtym momencie.
Właściwie to trochę rozminąłem się z prawdą. Owszem, pomyślałem o tym, że jest taka młoda, a jej życie wkrótce dobiegnie końca, ale w głównej mierze powodowało mną to, iż pomyślałem, że jest zbyt piękna by umierać. Wiem, że to z mojej strony płytkie i powierzchowne, ale nie mogłem pozwolić by tak wielkie piękno przepadło.
– Zapach śmierci... - Zamyśliła się. - A więc jednak samobójstwo.
– Mówisz o tym tak, jakby to nie dotyczyło ciebie, tylko kogoś obcego.
– A czyż tak nie jest? Nie pamiętam tego, sama sobie jestem obca. - Zaśmiała się gorzko. - Rosemary sprzed tamtego dnia to obca osoba, jedna wielka tajemnica.
Nie wiedziałem co na to odpowiedzieć, więc tylko milczałem.
– Uznajmy, że chciałam wskoczyć do wody. Jeśli miałam suknię na krynolinie, to jej ciężar przyspieszyłby utonięcie, niemal od razu poszłabym na dno. Właśnie, miałam suknię na krynolinie?
– Nie.
– Dlaczego nie powiedziałeś od razu?
– Nie pytałaś.
– Dlaczego nie było w posiadłości żadnej służby... - Zaczęła zastanawiać się na głos.
– Może odprawiłaś wszystkich, żeby nikt nie próbował cię ratować.
– Tak, to dość prawdopodobne. - Spojrzała na wodę. - Skaczę, utonięcie zajęło by przypuszczalnie... Nie, to bez sensu! Dlaczego miałabym chcieć skoczyć? Przecież są szybsze sposoby na... - Nie pozwoliłem jej dokończyć.
– Przerażasz mnie, kiedy mówisz o tym z taką swobodą.
– Przerażam cię? - Uśmiechnęła się drapieżnie. - Nie powinno być czasem na odwrót?
– Istotnie, powinno, ale nie wygląda na to, abym wzbudzał w tobie lęk.
– Jedyne uczucie jakie we mnie wzbudzasz to irytacja.
To już jest progres, irytacja jest znacznie cieplejszym uczuciem niż żądza mordu.
– Może z tym stawem jest coś nie tak. Może jest... przeklęty. - Zastanowiła się.
– Przeklęty?
– Nie wiem! Nie znam się na tym! Nie da się przekląć stawu?
– Mogę sprawdzić, czy jest wyczuwalna jakaś zła energia.
– To na co jeszcze czekasz?
Przyklęknąłem przy brzegu, ściągnąłem rękawiczkę i zanurzyłem dłoń w wodzie.
Żadnych mocy.
Po chwili zlokalizowałem na dnie mały obiekt. Przyciągnąłem go do siebie.
Rosemary nie zwróciła uwagi na mój mały pokaz telekinezy.
W mojej dłoni pojawił się złoty pierścień uwieńczony szmaragdem. Dość okazały.
Rosemary podeszła do mnie i go wzięła .
– Insygnia rodowe? - Przyjrzała mu się, oglądając go w dłoni. - Wyrzuciłam go... Tylko po co? Wyrzuciłam pierścień i gapiłam się na wodę. To wszystko nie ma najmniejszego sensu. - Pokręciła głową ze zrezygnowaniem.
Jeszcze raz spojrzała na pierścień, po czym ubrała go na swój palec.
Jej oczy nagle się rozszerzyły, stała jak zahipnotyzowana. Zaczęła blednąć.
– Rosemary? - Nie odpowiedziała.
Nawet z odległości kilku metrów słyszałem jej ciężki oddech.
Zatoczyła się.
– Rosemary!
Podbiegłem do niej i złapałem ją niemal w ostatnim momencie.
– Rosemary, słyszysz mnie?
Była nieprzytomna.
A ja nie wiedziałem co robić, nie wiedziałem praktycznie nic o ludzkiej medycynie. Nie mogę pozwolić, żeby coś jej się stało. Co ja mówię? Już się stało. Powinienem za wszelką cenę chronić jej życie, a naraziłem ją na takie niebezpieczeństwo.
Postanowiłem, że zaniosę ją do rezydencji.
Wydała mi się być taka krucha w moich ramionach... Tak niewinna, tak delikatna.
– Nie odchodź. - Wyszeptałem.
– Nigdzie się nie wybieram. - Powiedziała spod na wpół przymkniętych powiek.
Ulga jaką poczułem była nie do opisania.
– Rosemary... - Tylko to z siebie wykrztusiłem.
– Dlaczego mnie niesiesz? Odstaw mnie na ziemię.
– W twoim stanie...
– Powiedziałam: puść mnie. To rozkaz!
– Wedle życzenia... - Delikatnie odstawiłem ją na ziemię.
Zachwiała się, po czym wsparła się na moim ramieniu.
– Może powinienem jednak...
– Dobrze, bierz mnie, Sebastianie.
– Tutaj? Tak na widoku? Może powinniśmy znaleźć sobie bardziej ustronne i komfortowe miejsce?
– Plugawe monstrum... - Przewróciła oczami.
Znacznie bardziej wolałem kiedy była właśnie taka impertynencka, niż kiedy balansowała na krawędzi życia i śmierci, nawet jeśli nazywała mnie „plugawym monstrum".
Zaniosłem ją do jej komnaty i położyłem na łóżku.
– Powinnaś odpocząć.
Ku mojemu zdziwieniu, nie protestowała.
– Nie mów mi... - A jednak. - ... a zresztą. - Machnęła ręką.
– Jak się czujesz?
– Dlaczego tak się o mnie martwiłeś? Gdybym dzisiaj umarła, to moja dusza byłaby jeszcze niezdatna do spożycia? Obiadek by się zmarnował? - Uśmiechnęła się pogardliwie.
– Moim obowiązkiem jest cię chronić i... nie jestem jeszcze głodny. - Jak to źle brzmi... Bęcwale, naucz się rozmawiać z kobietami.
– Uznajmy, że ci wierzę...
– Mogę zadać ci niedyskretne pytanie?
– No dobrze, zaryzykuję. Możesz. Żebym tylko tego później nie żałowała...
– Co wtedy zobaczyłaś, że...
– Ubierałam pierścień. Przede mną stali moi rodzice. Byli szczęśliwi, uśmiechali się, byli ze mnie... dumni. I moja matka, ona... była piękna. Prawie w ogóle mnie nie przypominała, tylko oczy miałyśmy takie same. Ja naprawdę ich kochałam... A oni zginęli...
Jej oczy się zaszkliły. Nie, tylko mi się wydawało, teraz jej spojrzenie było zupełnie jasne.
– Jeśli przekazali ci insygnia rodowe, musieli wiedzieć, że będziesz godną następczynią, że podołasz wszystkim obowiązkom. Odeszli szczęśliwi i dumni z ciebie.
– Czy ty właśnie próbujesz mnie pocieszyć? - Uśmiechnęła się lekko.
– Nie jestem w tym dobry, ale widzę, że mi się udało.
– Tak... tak sobie wmawiaj, jeśli ma być ci z tym lepiej.
– Przyniosę ci wodę, nie możesz się odwodnić.
– Mam jedną prośbę.
– Słucham.
– Nie mów Brittcie o tym, co się wydarzyło. Nie chcę, żeby się denerwowała.
– Oczywiście.
Będąc w kuchni, przy okazji zabrałem ciastka, które wcześniej upiekłem z myślą o jutrzejszym deserze. Cóż, moje plany się zmieniły.
Wszedłem z powrotem do pokoju Rosemary i podałem jej tacę.
– Moje ulubione...Dziękuję. - Popatrzyła na mnie. - To naprawdę wiele dla mnie znaczy.
Wiedziałem, że konsekwencje tego co zamierzam zrobić mogą być przykre, ale mimo wszystko podszedłem do niej i chwyciłem jej dłoń.
Wbrew moim domysłom, nie odrzuciła jej.
Czułem, że pomimo murów jakie wokół siebie wznosiła, w głębi duszy była delikatną i wrażliwą kobietą. Starała się być silna nawet wtedy, kiedy było to dla niej najtrudniejsze. A ja jej tego nie ułatwiałem, przeze mnie budowała kolejne ściany z marmuru.
– Wiem, że mnie nienawidzisz... - Podjąłem.
– Nie nienawidzę cię. - Zaprzeczyła. - Nie potrafiłabym. Zawsze byłeś dla mnie dobry, nie mogłabym cię nienawidzić...
Nagle spojrzała na nasze złączone dłonie i gwałtownie cofnęła swoją.
– Chcesz żebym zostawił cię samą?
– Mógłbyś zostać? Kiedy jestem sama nachodzą mnie różne myśli, a ty jesteś jedyną osobą, przed którą nie muszę niczego udawać.
– Z przyjemnością.
– Pomyślałam, że skoro nie mogę się ciebie pozbyć, to mogę chociaż wykorzystać cię, żeby zaspokoić...
– Robi się ciekawie.
– ... moją ciekawość, ty zbereźniku. Może to dość dziwne pytanie, ale liczę, że na nie odpowiesz. Czy wampiry istnieją? Nigdy nie mogłam znaleźć jakichś bardziej szczegółowych publikacji na ten temat, tylko okruchy informacji.
– Owszem, istnieją, ale nie do końca takie, jakie przedstawiane są w literaturze. Nic nie zdziałasz wymachując im krucyfiksem przed oczami. Tylko odcięcie głowy działa. Po za tym jest ich naprawdę niewiele, niemal wyginęły.
– Ciekawe. - Skwitowała.
Po chwili znowu się odezwała.
– Wyglądasz znacznie lepiej, kiedy jesteś normalnie uczesany.
Spojrzałem na nią pytająco.
– Tak, to był komplement.
Wkrótce potem zasnęła.
Siedziałem na skraju łóżka i przyglądałem się jej.
Prawdopodobnie przez najbliższe kilka godzin nie będzie mnie obrażała. To będzie miła odmiana.
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Cytat w tytule należy do Oscara Wilde'a.
Uwaga drodzy czytelnicy: udało mi się wytrzymać trzy rozdziały bez nawiązań do Sherlocka! (Tak, jeśli chodzi o mnie, to akurat spore osiągnięcie).
CZYTASZ
Lady of lies [kuroshitsuji]
FanfictionRosemary Darthway wbrew swojej woli zawiera kontrakt z demonem, po czym zapomina o znacznej części swojej przeszłości. Postanawia poznać prawdę za wszelką cenę. Fakty, które stopniowo sobie przypomina zaczynają składać się na coraz bardziej niepokoj...