Pamiętam to tak dobrze, jakby działo się to wczoraj. Miałam dokładnie siedem lat i życie tak idealne, jakie mogłaby sobie wymarzyć w tym czasie każda przeciętna dziewczynka w moim wieku. Piękny, mały domek na przedmieściach Barnsley, ukochany pies, a co najważniejsze- wspaniali, kochający mnie do szaleństwa rodzice. Oboje byli lekarzami, poznali się na studiach medycznych i od tamtej pory byli kompletnie nierozłączni. Tata, Jason Croft, pochodził z dolin, ale nie przeszkodzilo mu to w tym, aby zostać naprawdę świetnym i szanowanym onkologiem. Co wakacje powtarzał, że kiedyś pojedziemy do Walii i odwiedzimy rodzinne strony moich dziadków, jednak te obietnice nigdy nie zostały spełnione. Sophie, jego małżonka, była za to pediatrą. Piękna, urodzona w zamożnej rodzinie, bystra, a do tego niesamowicie życzliwa. Nigdy nie podniosła na mnie głosu, zawsze uśmiechała się tylko pobłażliwie i spokojnie tłumaczyła, jak nie powinnam się zachowywać. Uwielbiałam ją obserwować. Może to dziwne, ale jej łagodna twarz, rumiane policzki i długie rude włosy sprawiały, że czułam się przy niej niezwykle bezpiecznie. Razem tworzyli najpiękniejszą parę, jaką kiedykolwiek dane mi było oglądać. Nigdy więcej nie widziałam, aby ktoś patrzył na drugą osobę w taki sposób, w jaki oni spoglądali na siebie. Obserwując ich, rzeczywiście wierzyłam w miłość, wierzyłam w to, że jestem najprawdziwszym owocem ich niesamowitego uczucia. Ta dwójka była bliska memu sercu, jak nikt inny na świecie. Nigdy nie przeszkadzało mi, że nie mam babci, która rozpieszczałaby mnie w każdy możliwy sposób, dziadka, opowiadającego najciekawsze historie z lat swojej młodości, czy ciotki i wujka, którzy przyjeżdżaliby na moje urodziny i zadawali krępujące pytania. Miałam najwspanialszych rodziców pod słońcem i to całkowicie mi wystarczało. Wiem, że szczerze mnie kochali, a to najpiękniejszy prezent, jaki mogli mi dać. Nasza trójka grała razem jedną melodię, współgraliśmy ze sobą. Wystarczył jeden upadek pozytywki, aby do tej idealnej scenerii wkradł się fałsz i zniszczył wszystko, co budowaliśmy z taką precyzją.
Był to dwudziesty trzeci lipca 2001 roku. Spędzałam wtedy dwa dni wakacji w domu swojej najlepszej przyjaciółki Carley. Moi rodzice rzadko kiedy wyjeżdżali na delegacje, właściwie nie przypominałam sobie, aby zdarzyło się to kiedykolwiek wcześniej, ale wtedy musieli pilnie pojawić się na ważnej konferencji w zupełnie innym mieście. Nie mieliśmy żadnej bliskiej rodziny, dlatego też rodzice powierzyli opiekę nade mną mamie Carley, z którą znali się już od dłuższego czasu i uważali ją za naprawdę porządną i odpowiedzialną kobietę. Tego dnia siedziałyśmy na ganku, który znajdował się z tyłu ich domu. Właśnie jedliśmy kolację, kiedy zadzwonił telefon. Pani Williams szybko podniosła się z krzesła i pognała do salonu, gdzie leżało urządzenie. Nie bardzo się wtedy tym wszystkim przejęłam i nadal w skupieniu słuchałam opowieści przyjaciółki.
-O Boże.. I co z nią teraz będzie?
Do moich uszu dobiegły słowa pani Williams. Słychać było, że jest czymś naprawdę przejęta i właśnie dopiero wtedy wraz z Carley zerknęłyśmy w stronę salonu.
-Ależ oczywiście! Nie ma najmniejszego problemu, wszystkim się zajmę.
Z ust kobiety słowa wydobywały się w szaleńczo szybkim tempie, była strasznie zdenerwowana, a my zastanawiałyśmy się dlaczego. Odpowiedź miała nadejść i uderzyć mnie prosto w twarz już za moment.
-Carley, idź na chwilę do swojego pokoju, muszę porozmawiać z Lucy, to bardzo ważne.
Cichy głos szatynki rozniósł się po pomieszczeniu, a po moich plechach przebiegły ciarki. Nie miałam wtedy pojęcia, co mogło się stać i o czym chciała porozmawiać ze mną pani Williams, a mimo to poczułam nieprawdopodobny niepokój, jakbym spodziewała się tego, że stało się coś potwornego, coś, co na zawsze zmieni moje życie, niekoniecznie na lepsze.
-Posłuchaj kochanie..
Zaczęła, zajmując miejsce obok mnie i delikatnie ujmując moją dłoń w swoje. Widziałam, jak zastanawia się nad tym, co powiedzieć, jak próbuje idealnie dobrać każde kolejne słowo. Przełykałam głośno ślinę, niecierpliwiąc się i wymuszając na niej, aby na mnie spojrzała.
-Samolot, którym lecieli twoi rodzice miał awarię, rozbił się.. Skarbie, tak mi przykro..
Nie czekając na dalsze słowa kobiety, poderwałam się na równe nogi i pobiegłam w stronę domku na drzewie, który jakiś czas temu zbudował tata Carley. Najszybciej jak tylko mogłam wspięłam się na samą górę, po czym podciągnęłam drabinkę, aby nikt nie mógł wejść za mną. Słyszałam, jak pani Williams mnie woła i błaga, abym zeszła, jednak tego nie zrobiłam. Chciałam być sama. Pragnęłam się nagle obudzić i dowiedzieć się, że był to tylko jakiś zły sen. Siedziałam skulona w jednym z kątów i płakałam. Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego to wszystko musiało się przydarzyć właśnie mnie. W jednej chwili straciłam wszystko, na czym mi w życiu zależało. Poza rodzicami nie miałam nikogo, a wtedy i oni zostali mi odebrani. Całe moje idealne życie w jednym momencie stało się koszmarem. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie, co teraz ze mną będzie, nawet nie chciałam o tym myśleć, było mi wszystko jedno. Chciałam z powrotem swoich rodziców, nic więcej. Widziałam w tym wszystkim wielką niesprawiedliwość, chciałam dać upust swoim emocjom, ale nie mogłam. Jedyne na co było mnie stać, to morze łez, które wylałam tamtego wieczora.
Minęło parę godzin, a mnie zrobiło się żal rodziców Carley, którzy przez cały ten czas 'czatowali' pod drzewem na wypadek, gdym zechciała w końcu z niego zejść. Wydaje mi się, że postanowili nie ściągać mnie na siłę, wiedząc, że jedyne czego teraz mi potrzeba to samotność. Byłam im wdzięczna, że postąpili tak, a nie inaczej. Kiedy opuściłam domek i zeszłam na dół, przestałam być dzieckiem, a przynajmniej tak się wtedy czułam. Przepełniała mnie pustka. Już nigdy więcej nie uroniłam ani jednej łzy z tego powodu. Chciałam być silna, bo wiedziałam, że od tej pory będę musiała radzić sobie sama.
Kilka kolejnych dni spędziłam w domu państwa Williams. Wszyscy byli dla mnie aż nadto mili, nikt nie zadawał niepotrzebnych pytań, a do tego każdy uważał na to co mówi, ażeby przypadkiem mnie czymś nie urazić. Ja za to niewiele się odzywałam, właściwie nie wychodziłam poza krąg 'dziękuję' i 'proszę'. Nie miałam najmniejszej ochoty na wdawanie się z kimkolwiek w rozmowę. Zaraz po posiłku kierowałam się do pokoju, w którym nocowałam i tam zaszywałam się na resztę dnia.
W poniedziałek rano w domu Williams'ów pojawiła się Jessica Davis: szczupła, wysoka o mysich włosach, przedstawicielka pogotowia rodzinnego, która miała mnie zabrać do ich placówki, gdzie mieli podjąć decyzję o moim dalszym losie. Tak też się stało. Mama Carley spakowała wszystkie moje rzeczy, które wcześniej przywiozła z naszego domu, po czym wyściskała mnie i wycałowała, mówiąc, że mam się nie martwić i że wszystko będzie dobrze, choć wątpię, że sama wierzyła w te słowa. Pożegnałam się z całą ich rodziną raczej dość chłodno, ale myślę, że nie mieli mi tego za złe. Zaraz potem wraz z panną Davis wsiadłam do starego forda, który zawiózł nas pod budynek, w którym znajdowało się pogotowie rodzinne. Nie zawitałam tam na zbyt długo, decyzja najwyraźniej została podjęta już dużo wcześniej, bo przed godziną siedemnastą stałam przed murami swojego 'nowego domu'.
CZYTASZ
Stabiliser
Fanfiction"Jednak samotność miała też swoje plusy. Dzięki niej zaczęłam odkrywać siebie samą. Dogłębnie analizować swoje zachowania, nawyki i tą cholerną niezdolność to bycia szczęśliwą. Odnalazłam w sobie pasję, której nigdy wcześniej nie dostrzegałam. Zawsz...