Rozdział 13

127 8 0
                                    

         Nigdy nie byłam rannym ptaszkiem, a biorąc pod uwagę wczorajszy wieczór z alkoholem i późnym powrotem do domu, budzenie mnie przed trzynastą równało się z próbą samobójczą, jednak to nie powstrzymało pewnego osobnika. Louis nic sobie nie robił z tego, że jest dopiero ósma rano, a ja tak naprawdę w ogóle nie chciałam wychodzić dzisiaj z łóżka. Mimo że nie wypiłam wczoraj dużo, miałam wrażenie, że mój organizm próbuje mi powiedzieć coś bardzo ważnego, a może po prostu próbuje zagłuszyć wyrzuty sumienia, które tak cudownie mnie wypełniały. Mogłabym nad tym rozmyślać bardzo długo, jednak irytujący dźwięk mojego telefonu nie przestawał dochodzić do mych uszu. Odebrałam więc ten cholerny telefon z nadzieją, że po zakończeniu rozmowy będę mogła wrócić z powrotem w objęcia Morfeusza.

          - Lucy, wstawaj! Pakuj jakieś ciepłe skarpetki i sweter. Będziemy po ciebie punkt dziewiąta, jedziemy na camping!

          Podekscytowany głos Louisa nie podziałał na mnie pobudzająco, a fakt, że zdążył się rozłączyć, zanim zrozumiałam sens jego słów tylko pogorszył sprawę. Byłam tak zaspana i otępiona, że z początku nijak nie zareagowałam na wiadomość przyjaciela. Po prostu leżałam w bezruchu, nieprzytomnie wpatrując się w śnieżnobiały sufit, próbując jakoś pozbierać myśli. Było za wcześnie. Mój mózg o tej godzinie, szczególnie w weekend, był kompletnie do niczego nieprzydatny. Nie pracował tak, jak należy i ciężko było go za to winić, kiedy nieczęsto zdarzało się, aby był zmuszony do intensywnej pracy tak wcześnie rano. W końcu jednak udało mi się jakoś skupić i poskładać wszystko w logiczną, chociaż jak dla mnie niezbyt przyjemną, całość. Cóż, ten pomysł najzwyczajniej w świecie wcale mi się nie spodobał. Nie miałam ochoty na camping, a już na pewno nie miałam na niego ochoty w towarzystwie Eleanor, którą właściwie ledwo znałam i Harrego, który wczorajszego wieczoru naprawdę sporo stracił w moich oczach. Od chwili, w której dostrzegłam go z tajemniczą blondynką przy barze, nie bawiłam się już tak dobrze jak wcześniej. A właściwie to nie bawiłam się już wcale. Jako że mój nastrój po raz kolejny został wystawiony na ciężką próbę, stałam się dużo bardziej powściągliwa, szczególnie względem Stylesa. Nie podejmowałam z nim żadnej rozmowy. Każdy temat, który podsuwał i próbował dzięki niemu nawiązać między nami choć krótką pogawędkę, najzwyczajniej w świecie ignorowałam. Odpowiadałam zdawkowo, a przez moje usta nawet przez moment nie przeszedł chociażby cień uśmiechu, przez co ciężko było mu pociągnąć rozmowę, w czego skutek za każdym razem musiał z niej rezygnować. Byłam oschła i oziębła, i chociaż mogłoby się wydawać, że było inaczej, to włożyłam w tę postawę naprawdę sporo wysiłku. Z bólem serca patrzyłam na zawiedzioną twarz bruneta, kiedy któryś raz z rzędu w niezbyt miły sposób odpowiadałam na jedno z jego pytań. Nic jednak nie mogłam na to poradzić. Czułam, że postępuję słusznie, i mimo iż sama łamałam tym sobie serce, postanowiłam konsekwentnie dążyć do rozluźnienia moich kontaktów z Harrym. Nieważne, kim była ta dziewczyna, nie wspomniał o niej nawet przez moment, ale nie zmieniało to faktu, że poczułam się zraniona, kiedy zobaczyłam ich razem. Moja relacja z Harrym była bardzo specyficzna. Coś ciągnęło nas do siebie, jakaś niewyobrażalna siła popychała nas w swoją stronę za każdym razem, kiedy tylko byliśmy w pobliżu siebie, a przynajmniej tak właśnie wydawało mi się aż do tamtego momentu. Może źle to odbierałam, a wszystko co się pomiędzy nami wydarzyło było jedynie moją wyidealizowaną wizją? Zaczęłam zastanawiać się, czy naprawdę wszystko to co miało kiedyś miejsce było jedynie jednostronną reakcją. Czy rzeczywiście tylko ja dążyłam do zbliżenia się do Harrego? A jeśli tak, to po co to wszystko. Miłe gesty, słowa, wsparcie, którego ostatnio nie doświadczałam nawet ze strony Louisa, a do tego ten niedoszły pocałunek, którego wizja bez ustanku zaprzątała mi głowę. Wedy naprawdę wydawało mi się, że on również pragnie mnie bliżej poznać, zbliżyć się. Sytuacja z pubu wszystko zmieniła. Względem mnie nigdy nie zachowywał się w tak bezpośredni sposób. Nigdy nie dotknął mnie tak ostentacyjnie, a przede wszystkim nigdy nie nazwał mnie "kochaniem". Dla niego byłam po prosty Lucy. Nadanie pieszczotliwej ksywki wydaje się być bardzo mało znaczącą sprawą, jednak stawiało to relacje międzyludzkie na innym poziomie. Był to prosty sygnał, który świadczył o tym, że ma się do kogoś uczucia, większe niż zwykła znajomość. Tak bardzo nie dawało mi to spokoju, że miałam wrażenie, że głowa mi eksploduje. Musiałam przestać o tym myśleć, a najłatwiejszym sposobem było po prostu zajęcie się czymś innym. W końcu podniosłam się z łóżka i biorąc ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, poczłapałam do łazienki. Jeśli rzeczywiście miałam wyrobić się na czas, to powinnam była się pospieszyć.

StabiliserOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz