21. Byłem idiotą

16 5 1
                                    

Droga pod samo wzgórze zajęła nam około dwudziestu minut. Szliśmy ścieżką, która urwała się w momencie, gdy weszliśmy na teren małego miasteczka, z którego pozostała jedynie ruina. Kilka z nich zostało zasypanych pod śniegiem. Pośrodku, gdzie prawdopodobnie kiedyś znajdował się rynek, wyrosło potężne drzewo, którego gałęzie zakrywały znaczną część nieba. Drzewo nie posiadało liści, jednak zwisały z niego sople lodu. Poczułem, jakbym w tej właśnie chwili stał na rynku w Vindale w święto Luny. Pośrodku wybudowano drewniany pal, do którego przyczepiono linki. Wisiały na nich różnokolorowe lampiony, zapalane na czas trwania święta oraz na resztę nocy. Według legend, światła lampionów miały odstraszać złe duchy z miasta, a przyciągać te dobre, sprowadzające urodzaj... Pierwszy raz od jakiegoś czasu poczułem się jak w domu, razem z moimi bliskimi.

Nie zauważyłem, nawet gdy podszedł do mnie Oscar. Oparł się łokciem o moje ramię, co musiało wyglądać komicznie, skoro blondyn był ode mnie wyższy jedynie o centymetr. Zerknąłem w jego stronę, a ten w tym samym momencie westchnął.

– Jeszcze przyjdzie czas na świętowanie, jak na razie musimy zająć się poważniejszym problemem – powiedział, jednak wyglądał, jakby był myślami gdzieś daleko stąd.

Nie wiedziałem, co powinienem odpowiedzieć. Oscar pomógł mi, wydostał moich rodziców z lochów, wyprowadził ich poza mur i dotarł tu... Byłem nu za to wdzięczny. Gdy dotrzemy na wzgórze, wszystko się rozstrzygnie. Jedna pomyłka może zaważyć na naszym zwycięstwie lub co gorsza – porażce. Musiałem mieć u boku kogoś zaufanego, a ufałem tylko jednej osobie, jeśli chodziło o walkę... Ufałem Oscarowi.

– Dziękuje... Za wszystko, co dla mnie zrobiłeś przez te lata – wydukałem, nie wiedząc jak ubrać to w słowa.

Chłopak spojrzał na mnie, nie ukrywając zaskoczenia. Uniósł jedną z brwi do góry, co nie za bardzo mu wychodziło, więc wyglądał wręcz komicznie.

– Vincent dzisiaj nikt nie zginie, dopilnuje tego.

– Tak wiem, ale...

– Nic nie mów... – powiedział spokojnym, lecz stanowczym głosem – Rozumiem, że się boisz. Masz wątpliwości czy damy sobie radę, ale posłuchaj mnie, bo nie będę się powtarzał. Nie po to, przepłynąłem morze, na praktycznie rozpadającej się łodzi, słuchając szant i opowieści Henry'ego, żeby teraz umrzeć na tym odludziu. Jeśli przeżyłeś podróż po wyspach Kontynentu, a ja jakimś cudem przetrwałem śpiewanie twojego ojczyma... To praktycznie jesteśmy niezniszczalni.

W tej właśnie chwili dotarło do mnie, że nawet w najgorszej sytuacji, Oscar potrafił swoim gadaniem pocieszyć człowieka, choćby nie wiem, w jakim był dołku. Oboje zaśmialiśmy się. Niestety Henry usłyszał fragment o jego śpiewaniu. Mruknął kilka przekleństw pod nosem, po czym ruszył dalej ku wzgórzu.

– Hej panienki, dość tych pogaduszek, robota czeka, a przed nami jeszcze godzina marszu na wzgórze – zawołała Megan.

Nie ukrywałem zdziwienia na słowa brunetki. Od początku zdawała się bezpośrednia, jednak nie sądziłem, że mogła posunąć się jeszcze dalej. Spojrzałem na przyjaciela, który jedynie wzruszył ramionami i bez słowa ruszył za resztą. Po chwili ja również zacząłem wchodzić na wzgórze, nie chcąc zostać daleko w tyle.

***

Ten widok... Zapierał dech w piersiach. Staliśmy u zbocza wzgórza, z którego widać było całą wyspę. Pod naszymi stopami rozciągała się zniszczona wioska, piękne lasy, zamarznięte wodospady za drzewami... Było tu tak spokojnie, że mógłbym zostać tu na zawsze... Nie przeszkadzał mi chłód, a sam nie wiedziałem, kiedy ostatni raz coś zjadłem. Nie czułem jednak głodu ani spadku energii. Zimno mi służyło.

Róża Północy ||Dziedzictwo Ignis||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz