Gdy ostatnie promienie słońca zachodziły za wzgórzami gór Fen, wiedziałem, że to będzie ostatnia noc w moim rodzinnym domu. Nie mogłem z tym nic zrobić, jedynie patrzeć na śmierć rodziców, gdy będą wieszani lub co gorsza, zostaną pozbawieni głów jutro w samo południe. Tak naprawdę nie byli moimi biologicznymi rodzicami, przynajmniej ojciec nim nie był. Mój ojczym, Henry zajmował się mną od najmłodszych lat. Nigdy nie poznałem swojego biologicznego ojca, nawet nie próbowałem go szukać. Według mamy był dobrym człowiekiem, ale jaka osoba o dobrym sercu zostawiłaby ciężarną kobietę w miejscu, gdzie szerzyła się bieda, nędza oraz rozpoczynała się wojna... Wojna... W tym czasie zginęło wielu strażników, jak i cywilów, nasz burmistrz został obalony przez dyktatora, który sprawował rządy żelaznej pięści. Każdy, kto mu się sprzeciwił, lądował albo to w więziennej celi, albo na stryczku lub na stosie. Henry i Victoria - moja biologiczna matka - sprzeciwili się mu, gdy ten zażądał, abym to ja został wcielony do wojska i walczył na froncie gdzieś za murem. Niestety nie zgadzali się z jego decyzją, na dodatek później dyktator dowiedział się o tym, że należeli do tajnej organizacji North, która miała za zadanie przywrócić rządy demokratyczne w Vindale. Jutro, w samo południe, mieli publicznie zostać straceni.
– Henry? Victorio? Gdzie jesteście? – szepnąłem, przechodząc z jednej celi do drugiej.
Było już długo po północy, a większość strażników spała gdzieś po kątach. Nie miałem większych problemów z dostaniem się do lochów więziennych. Wystarczyło mieć w szeregach swojego sprzymierzeńca.
Chodziłem od jednej celi do drugiej, w poszukiwaniu rodziców. Mijałem ludzi, którzy krzyczeli, błagali o litość, mówili, że są niewinni, a jednak nikt ich nie chciał słuchać. Tkwili bez celu w celach, czekając na publiczną egzekucję. Większość z nich może i była niewinna, ale je mogłem im pomóc, więc szedłem dalej w głąb korytarza. Im głośniejsze były błagania o litość, tym mocniej naciągałem sobie kaptur na twarz. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, ale wiedziałem, że druga taka okazja nie zdarzy mi się już nigdy, musiałem przejść obok więźniów niewzruszony... A przynajmniej musiałem udawać.
– Chłopcze, pomóż! – krzyczeli jedni.
– Jestem niewinny! – wołali drudzy.
– Niech Bóg ma nas wszystkich w opiece! – modlił się staruszek w rogu celi.
– Nie narzekajcie! Przynajmniej dobre jedzenie dają! – jeden z nich zajadał kanapkę z szynką.
Starałem się ignorować te wrzaski. Miałem ochotę krzyczeć na całe gardło, żeby byli cicho, ale nie chciałem budzić śpiących strażników. Z tyłu głowy miałem myśl, że nawet gdyby wybuchła bomba w samym środku więziennych lochów, to i tak istniała niewielka szansa żeby się obudzili, jednak wolałem nie ryzykować.
Przede mną rozciągał się długi korytarz. Na jego końcach było rozwidlenie dróg. Ze wskazówek “kreta” wiedziałem, że byłem coraz bliżej celu. Teraz wystarczyło pójść korytarzem po prawej i byłem na miejscu. Nie tracąc ani chwili, zacząłem przyspieszać kroku. Liczył się czas, którego miałem coraz mniej. Dotarłem do rozwidlenia po kilku minutach. Bez nawet sekundy zastanowienia, ruszyłem prawym korytarzem prosto w docelowe miejsce.
– Henry? Victoria! Jesteście tutaj? – szepnąłem po raz kolejny, tym razem zamiast krzyków więźniów, odpowiedziała mi głucha cisza.
Na szczęście korytarz był oświetlony świecącymi lampami, przywieszonymi zaraz obok każdej z cel. Robiłem coraz to większe kroki, przyśpieszając i szukając odpowiedniej tabliczki z właściwym numerem więźnia... 306b... 310d... 312a... Zatrzymałem się przy celi z numerem 312a. Nie mogłem w to uwierzyć. Zbliżyłem się do celi chwytając za metalowe kraty. Spojrzałem na materac, na którym leżała dorosła kobieta, odwrócona do mnie plecami.
CZYTASZ
Róża Północy ||Dziedzictwo Ignis||
FantasyWiódł spokojnie życie do momentu, aż nie musiał poznać prawdy skrywanej przez jego matkę... Prawda boli, ale może kogoś wyzwolić spod sił niewiedzy. Droga, którą postanowił podążać Vincent, nie była usłana różami. Aby odkryć prawdę oraz poznać przes...