"Born To Die" - o albumie słów kilka...

1.1K 54 2
                                    

Wydany 27 stycznia 2012 roku album "Born To Die" to najważniejszy krążek nie tylko w karierze artystki, ale także jeden z najważniejszych albumów dekady dla większości muzyków z pogranicza gatunków indie oraz pop. Jest to co prawda drugi album studyjny Del Rey, ale pierwszy, który został wydany przez wielkie wytwórnie (Interscope, Polydor) i pierwszy, który przyniósł jej długo wyczekiwany sukces na listach przebojów.

O Del Rey usłyszeliśmy jednak parę miesięcy wcześniej, a wszystko to za sprawą dwóch singli wypuszczonych pod koniec 2011 roku - "Video Games" z października oraz "Born To Die" z grudnia. W czasach kiedy na listach przebojów królowały takie utwory jak "Rolling in the Deep" Adele, "Party Rock Anthem" duetu LMFAO, "Firework" Katy Perry czy "Super Bass" raperki Nicki Minaj, utwory Lany wydawały się być nadzieją dla przyszłości muzyki popularnej, która zaczynała zapadać się sama w sobie i swoim pstrokatym kiczu. Mimo wszystko, wyraz "nowatorska" nie pasuje do Lany, która nieprzemiennie inspiruje się minionymi dekadami. Trend na brzmienia vintage, który dominuje do dziś w muzyce popularnej oraz alternatywnej, jest między innymi zasługą właśnie albumu "Born To Die".

Nic dziwnego, że tak intrygującą i wyróżniającą się wokalistką, zaczęły interesować się media. A ona wtedy jeszcze z radością udzielała mnóstwa wywiadów i pojawiała się na ściankach, spijając piankę z medialnego szumu wokół niej, na który czekała od tak dawna, jeszcze od czasów tworzenia muzyki w swojej przyczepie w trailer parku.  To właśnie za czasów "Born To Die" Del Rey dopieściła personę, która kiełkowała w jej głowie od lat i to właśnie w trakcie trwania ery tego albumu, pozostawała tej personie najbardziej wierna. Kwintesencja "Lany Del Rey" jako persony to właśnie czasy "Born To Die"
[Tutaj warto wspomnieć, że Lana sama powiedziała, iż nigdy nie potrzebowała persony i nigdy nią była. Nie zamierzam podważać jej słów i wierzę, że Lana Del Rey to istotnie Elizabeth Grant. Przyjmijmy więc, że za czasów "Born To Die" Lana Del Rey była najwierniejsza osobowości, którą się czuła na tamten czas. Osobowości, przez której pryzmat wciąż oceniana jest dzisiaj, chociaż już tak od niej odległej.]

Kim więc jest Lana Del Rey? A może bardziej: kim była Lana Del Rey za czasów "Born To Die"? Imię pochodzi od aktorki klasycznego okresu w kinie Hollywoodu - Lany Turner. Nazwisko od modelu samochodu Forda Del Rey produkowanego w latach 1981-1991. W wywiadzie piosenkarka określiła się mianem "gangsterskiej Nancy Sinatry" (chociaż czy naprawdę trzeba dopowiadać "gangsterska" w kontekście córki Franka Sinatry...?). Nostalgia do minionej ery "świetności" Stanów Zjednoczonych oraz największych dzieł jej popkultury biła od Del Rey i jej twórczości na każdym kroku - majestatyczne kreski na powiekach, włosy upięte w elegancki beehive, stare samochody, teledyski z retro filtrem (teraz tak ochoczo nadużywanym przez cały przemysł muzyczny). Jednak spośród setek naśladowców, Lanę wyróżnia od nich autentyczność. Autentyczność, która bynajmniej nie wynika z faktu, że była pionierką, ale z faktu, iż ona faktycznie kocha popkulturę. Jej twórczość pełna jest nawiązań do filmów, artystów, miejsc, wierszy.

Okładka "Born To Die" jest prosta. Widzimy na niej wyprostowaną, dumnie stojącą Lanę, ubraną w białą koszulę, z czerownymi ustami, na tle niebieskiego nieba oraz starego samochodu. Dominują tutaj jednak trzy bardzo ważne barwy - czerwony, biały oraz niebieski. Barwy amerykańskiej flagi, do których także w równie prosty sposób nawiązywał Bruce Springsteen na okładce albumu "Born in the USA". Tyle, że on zamiast błękitnego nieba, użył amerykańskiej flagi jako tła. To nic, Lana użyła jej przy okładce singla o tym samym tytule co album.

[Ta analogia niekoniecznie jest naciągana - Del Rey jest wielką fanką Bruce'a Springsteena. Zresztą wielkie umysły myślą podobnie i on także przyznał, że jej lubi słuchać jej muzyki.]

Jedną z największych zalet tego albumu (jak i każdego innego po nim) jest produkcja muzyczna. Instrumentale brzmią niemalże jak symfonia wypełniona po brzegi melodyjnymi dźwiękami, pogłosami i samplami, ale nigdy nie wydają się przekraczać granicy i przytłaczać. "Born To Die" to album, który dziś brzmi równie świeżo co w dniu wydania. Ma on tylko dwie wady: po pierwsze był przez fanów i stacje radiowe męczony tak bardzo, że dziś może już niektórych przyprawić o mdłości z przejedzenia (chociaż warto wrócić do niego po dłuższej przerwie!). Po drugie zaś, w starciu z potężną konkurencją jaką są późniejsze krążki Del Rey, może wypaść nieco blado. Ale to już pozostaje jedynie kwestią gustu, a poza tym jest doskonałym dowodem na ogromny rozwój artystyczny artystki.

Studium Albumu: Lana Del Rey - Born To DieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz