IV Więzień

215 17 5
                                    

IV Więzień

Cela Azkabanu była ciemna jak jego dusza, lodowata jak jego serce i ciasna z każdej strony, niczym całe jego dotychczasowe życie. Czuł, że w gruncie rzeczy tutaj pasuje. Atmosfera była niewesoła, to mu odpowiadało. Dementorzy snuli się po korytarzach i za oknami lochów. Omiatały swoimi bezokimi twarzami blade twarze osadzonych wysysając szczęście, do ostatka. Snape uśmiechnął się kwaśno. Przy nim zdechną z głodu. I bez ich obecności prześladowały go koszmary, czy to we śnie, czy na jawie. Siedział na swojej pryczy i patrzył w szarą, kamienną ścianę porytą w bezsensowne maziaje. Tym, którzy przebywali zbyt długo w Azkabanie czasem zupełnie odbierało rozum.

Jedynym, co mu przeszkadzało były dźwięki i zapachy. Wszechobecny smród uryny i niemytych ciał, ciągłe zawodzenia, krzyki i chichoty współwięźniów. Od tego on też mógłby oszaleć. Jednak trzymał się twardo, jak zawsze. Ostatnie pięć dni spędził na rozmyślaniach, śnie i spożywaniu pomyj, które dostarczano trzy razy dziennie pod drzwi każdej celi. Osadzeni przebywali w ciągłym odosobnieniu, bez kontaktu ze sobą nawzajem. Dla osoby tak przywykłej do samotności, jak Severus Snape nie stanowiło to jednak żadnego problemu.

Przez przeważającę część czasu zastanawiał się nad procesem. Poinformowano go, że ktoś zgłosił się aby go bronić. Nie wiedział, czy bardziej go to bawiło, czy złościło. Kim mógł być ten dureń? Przygotował sobie w głowie krótką listę osób.

Pierwszy był Lucjusz Malfoy. Poniekąd przyjaźnili się ze sobą przez kilka lat. Poniekąd, bo Mistrz Eliksirów podskórnie wątpił w szczerość intencji rówieśnika. W szkole nie lubili się, nawet gdy przystał do ich lubującego się w Czarnej Magii grona, blondyn traktował go podobnie, jak James Potter. Brzydził się jego pochodzeniem. Uważał raczej, że Malfoy miał interes w trzymaniu go blisko siebie i podejrzewał, jak ów interes miał na imię.

Kolejny na liście znalazł się Karkarow. Tak, ich łączyła prawdziwa sympatia. Jednak było to dawno temu, nie widzieli się od przeszło piętnastu lat. Wprawdzie on jako jedyny wiedział, gdzie ukrywał się Snape i czasem przysyłał krótki list, na żaden jednak nigdy nie otrzymał odpowiedzi.

Ostatni, a zarazem najmniej prawdopodobny wydawał mu się Remus Lupin. Potrafili się dogadać. Gdy była taka potrzeba. To wyróżniało Remusa spośród Huncwotów i wszystkich Gryfonów ogółem. Nigdy nie zadzierał głowy. Prawdopodobnie wilkołactwo nauczyło go pokory. Powinien był trafić raczej do Ravenclawu.

Nikt inny nie przychodził mu do głowy. Nie miał rodziny, grona oddanych towarzyszy. Nikogo. Ten, który przez lata był dla niego kimś w rodzaju ojca i mentora za razem, nie żył, rażony jego własnym zaklęciem uśmiercającym.

Severus Snape stał więc po uszy w gównie, które sam na siebie sprowadził.

***

Hermiona wstała jeszcze przed świtem i po szybkim, samotnym śniadaniu wyruszyła do Azkabanu. Niebo było zachmurzone, podejrzewała, że nie ominie jej paskudna jesienna mżawka. Znowu jednak w zamieszaniu zapomniała parasola.

Ostatnio zrobiła się strasznie roztargniona.

Aportowała się przed Ministerstwem Magii. Stamtąd prowadziła jedyna droga łącząca zwykły, ludzki świat z wyspą wygnańców. Z piekłem na ziemi.

Po dotarciu do Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów skierowała się do wskazanego jej przez informację biura.

Za niewielkim biurkiem siedział szczupły, starszy mężczyzna w prostokątnych okularach i fioletowej szacie, noszącej ślady zbytdługiego użytkowania.

‒ Azkaban? ‒ uniósł wysoko brwi, patrząc na nią znad listu, który położyła przed nim Hermiona.

‒ Jest panienka całkowicie pewna?

Sędzia cz. 1 ZAKOŃCZONE - RemioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz