18. Ciężkie czasy

112 9 120
                                    

Zachód słońca czerwienił się na horyzoncie, kiedy czarna skoda należąca do lubaczowskiej komendy powiatowej przemierzała kręte drogi Łówczy. Na pierwszy rzut oka nie dało się rozróżnić, czy był to samochód policyjny, czy jednak należący do cywila. Siedzący w środku kierowca w niczym nie przypominał przecież funkcjonariusza. Jedyną wskazówką, jaka mogła ewentualnie nakierować potencjalnego obserwatora na właściwe wnioski, była leżąca na kokpicie policyjna legitymacja z wybitym na niej rzędem sześciu cyfr. Metalowa gwiazda błysnęła, gdy ostatnie promienie słońca padły na wypolerowaną powierzchnię.

Sebastian uśmiechnął się delikatnie. Dzień należał do naprawdę ładnych i przyjemnych. Służba nie była dziś jakoś szczególnie wykańczająca — na komendzie zostawił Gabi oraz Maksa, którzy nadal starali się ustalić coś więcej na temat znalezionych dotychczas ofiar, a sam udał się do jednego z wielu swoich źródeł informacji. Podejrzewał, że człowiek, którego zamierzał odwiedzić, może być w posiadaniu znacznie większej ilości informacji, niż napisał mu, gdy umawiali się na spotkanie dwa dni temu. Zadaniem Sebastiana było tylko umiejętne wyciągnięcie tych informacji, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Wiedział przecież, jakie zasady obowiązywały w kontaktach z tymi ludźmi, i był na tę okazję bardzo dobrze zabezpieczony.

Włączył kierunkowskaz, skręcił w lewo i zatrzymał samochód po właściwą bramą. Podwórko było niewielkie, ale dobrze utrzymane. Spod bramy, gdy tylko zaparkował tam skodę, z dzikim wrzaskiem uciekło stadko gęsi. Aspirant odetchnął z ulgą, obserwując, jak zwierzęta oddaliły się gdzieś za dom. Wolał uniknąć spotkania akurat z nimi. Dobrze wiedział, jak bolało uszczypnięcie gęsiego dziobu.

Wysiadł nieśpiesznie z samochodu, zamknął wszystkie drzwi pilotem, a potem bez chwili zastanowienia wszedł na podwórko. Pachniało tu świeżo skoszoną trawą i zwierzętami gospodarskimi. Nic zresztą dziwnego — większość społeczeństwa tej niewielkiej, urokliwej wsi hodowała jakieś zwierzęta, czy to konie, czy bydło. Zasada ta tyczyła się także mieszkańców niewielkiego domku, który Sebastian właśnie miał przed sobą.

Sprawnie dostał się pod drzwi i nacisnął dzwonek. Poczekał chwilę, a kiedy z wnętrza domu dało się słyszeć kroki, odsunął się nieco do tyłu, chcąc uniknąć zderzenia z otwieraną płytą. Chwilę później w progu przywitała go niewysoka kobieta o ogniście rudych włosach. Posłała w jego stronę uśmiech pełen zrozumienia, na co policjant odpowiedział swoim — nieco bardziej wymuszonym. Rudowłosa odwróciła się przez ramię w kierunku wnętrza domu.

— Tomek! — krzyknęła, na co Sebastian uśmiechnął się tym razem już zupełnie szczerze.

Nawet nie zdążył nic powiedzieć, a ona i tak domyśliła się, o kogo mu chodziło.

— Zaraz przyjdzie — oznajmiła, odwracając się ponownie w stronę aspiranta. — Znowu coś przeskrobał? — zapytała po chwili z nutą niepokoju w głosie.

— Co ty, ostatnio to nawet jest coś za grzeczny — odparł luźno, zgrabnie omijając niektóre fakty. Wolał, żeby miała spokojną głowę i nie zamartwiała się niepotrzebnie pomniejszymi wybrykami brata. Widząc, że odetchnęła z zauważalną ulgą, uśmiechnął się nieznacznie. — Nie bój się o niego, serio.

Kiwnęła głową niemal równocześnie z pojawieniem się wysokiego postawnego mężczyzny w korytarzu.

— Czego, Brodzki? — burknął Tomasz Maz mało życzliwie.

Jego siostra posłała policjantowi przepraszający uśmiech, a potem zniknęła we wnętrzu domu.

— Mam sprawę, chodź na zewnątrz — odparł Sebastian nonszalancko.

Mężczyzna zmierzył go podejrzliwym spojrzeniem spod uniesionych wysoko na czoło gęstych brwi, ale mimo wszystko wyszedł za kryminalnym na chłód listopadowego wieczoru. Zamknął za sobą drzwi, po czym oparł się o ścianę tuż obok Brodzkiego.

Czerwona różaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz