XXXII

87 12 15
                                    

Jack:

- Pobudka, kochanie! - Słyszę i przecierając oczy pięścią, powoli podnoszę powieki. Eric stoi nade mną ze śniadaniem. Ostatnio ma dziwnie dobry humor i nawet mnie zaczyna się to udzielać. Próbuję żyć chwilą i nie myśleć ani o przyszłości, ani o styczniowej sprawie w sądzie.

- Jeny, dziękuję. - Uśmiecham się i ostrożnie stawiam na pościeli otrzymaną od niego tacę. Wygrzebuję się z łóżka, bo muszę umyć chociaż zęby. Człapię do łazienki, przeczesuję ręką splątane włosy i zerkam na swoje odbicie. Mam podkrążone oczy i jestem okropnie blady. Stres odbija się na mojej twarzy. Wskakuję pod prysznic i w międzyczasie myję zęby, starając się nie usnąć pod ciepłym strumieniem. Wychodzę z kabiny, osuszam ciało i byle jak wycieram włosy. Wracam do sypialni, zostawiając mokre ślady i widzę że Eric wciąż czeka na mnie w tym samym miejscu.

- Jesteś piękny. - Stwierdza, a ja wywracam oczami.

- Hej! Nie wierzysz mi? - Marszczy brwi i przesuwa się na brzeg łóżka. Uśmiecham się i pochylam, by go pocałować, bo mnie rozbraja. Obejmuje mój kark jedną ręką i uśmiecha się pod moimi ustami.

- Lepiej się czujesz? - Pyta, kiedy już się od siebie odrywamy, a ja mam szansę się wyprostować. Kiwam jedynie głową. Jest mistrzem w psuciu nastroju. Sięgam ponownie po jedzenie i wpycham się na miejsce obok niego. Sięgam po kubek z kawą i zamykam oczy, gdy gorący napój płynie w dół przełyku.

- Masz jakieś plany na resztę dnia? - Pyta, a ja jedynie wzruszam ramionami. Co ja mógłbym planować? Gryzę tosta i przeżuwam bekon, czując na sobie jego czujny wzrok. Pożera mnie nim i czuję przez to dreszcz.

- Przestań się gapić. - Odstawiam tacę na podłogę przy łóżku i patrzę na niego z wyrzutem.

- Podobasz mi się, czy to coś złego? - Unosi jedną brew, a ja parskam śmiechem i czuję jak się rumienię. Ten poranek jest cudowny. I to wszystko dzięki niemu. Chociaż przez chwilę się nie boję.

Patrick:

Czuję jak trzęsą mi się nogi, gdy czekam przed weterynaryjnym gabinetem. Myślałem że stwierdzą złamanie, albo inną kontuzję, usztywnią jej łapę i będziemy mogli wrócić do domu. Ale ich zdaniem wymaga dodatkowych prześwietleń, a na dodatek zwymiotowała. Boję się, ale nie chcę i nie mogę obwiniać Bei. Mój telefon wibruje nieustannie w kieszeni. Wycieram nos wyjętą z kieszeni, zmiętą chustką i sięgam po komórkę. Dean.

- Halo? - Szepczę.

- Rany, już się bałem. Co z nią? - Pyta. W tle leci woda z kranu.

- Robią jej jakieś dodatkowe prześwietlenia...

- Muszą wszystko wykluczyć.

- To wygląda raczej tak, jakby czegoś szukali. - Odpowiadam i brzmię chyba nieco zbyt agresywnie. Ale jestem wściekły na tę sytuację... Dean wzdycha.

- Będzie dobrze, Patrick. A jeśli coś się będzie działo, to dzwoń do mnie. Weźmiemy ją do naszej kliniki. W porządku? - Cały czas jest spokojny i opanowany. Kiwam głową, dopiero po chwili dociera do mnie, że on mnie nie widzi.

- Jasne. - Rzucam, a do pomieszczenia, wymijając kontuar wchodzi lekarka.

- Muszę kończyć. - Szepczę, kończę połączenie i odruchowo wstaję. Odruchowo spoglądam na plakietkę na piersi lekarki i odczytuję: "Marnie Costin". Potem podnoszę wzrok na jej piegowatą, bladą twarz. Nie mogę oddychać.

- Nie mam dla pana dobrych wieści. - Mówi, a ja z powrotem siadam. Jej asystent - wysoki i postawny, wnosi mojego psa na rękach. Betty spogląda na mnie i niemrawo merda ogonem, a ja czuję jak oczy zachodzą mi łzami.

PS Nie oglądaj sięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz