XV

96 13 10
                                    

Jack:

Kulę się i upijam łyk ziołowej herbaty. Siedzimy razem na kanapie i oglądamy po raz setny zdjęcia mieszkania. Ja nie mogę spać, a on nie chce mnie zostawić samego. Opiera głowę na moim ramieniu i dostrzegam że jest zmęczony.

- Wracaj do łóżka. Poradzę sobie sam. - Klepię go po kolanie. Kręci głową i powstrzymuje ziewnięcie.

- Będzie nam tam dobrze, czuję to. - Szepcze, a ja potwierdzam skinieniem i całuję go w skroń. Nie umiem już sobie wyobrazić mojego życia bez niego.

- Idź spać. - Proszę jeszcze raz, klepię go po kolanie i wyłączam komputer. Odchylam głowę, cmokam go w kącik ust i wstaję. Patrzę w jego piękne, zmęczone oczy.

- Martwię się o ciebie. - Stwierdza z westchnieniem. Kręcę tylko głową. Pozwala się chwycić za rękę i ciągnę go za sobą z powrotem do sypialni. Jest już prawie druga nad ranem, nie możemy traktować życia jak wiecznych wakacji. On wróci w końcu do pracy, ja też muszę coś znaleźć. Pora dorosnąć. Wsuwam się razem z nim pod kołdrę i przytulam się do jego pleców. Leżymy tak blisko siebie jak to tylko możliwe. Nie zamykam oczu, tylko gapię się w ciemność ponad jego ramieniem, bo boję się snu i tego powtarzalnego, do bólu realnego koszmaru.

Patrick:

Przesuwam palcem po ekranie i mimo wszystko przeglądam internetowy profil Deana. Zagryzam wargę, czytając o kolejnych, czworonożnych pacjentach i oglądając jego zdjęcia z wakacji. Trochę dziwnie się z tym czuję, jak jakiś inwigilujący psychopata, ale nie umiem przestać... Z zachwytem wyczytuję informację o tym, że mówi w sześciu językach. Boże, inteligencja mnie jara! Betty mruczy niezadowolona w nogach łóżka, bo nie może spać, dlatego, że hałasuję. Odkładam telefon i przewracam się na bok, ale i tak nie mogę zasnąć. Jeny... Czy ja się zauroczyłem samym wyobrażeniem na jego temat? Obrazem stworzonym w głowie? Jestem nienormalny... Chyba mi pada na mózg od tego całego bycia singlem.

Victor:

Mam chyba atak paniki. Matka Monty'ego myśli że wszystko jest super doskonale i chyba wydaje jej się, że będziemy żyć długo i szczęśliwie, a ja będę biegać wokół niego, jak opłacona pielęgniarka. Obaj doskonale wiemy, że nie ma szans na sukces. To się nie uda, choćbyśmy się starali. Nie w tej sytuacji... Oddycham szybko i płytko, czekając na taksówkę. Wciskam dłonie do kieszeni spodni, kołyszę się w tył i przód. Jestem niecierpliwy. Wszystko mnie denerwuje. Przestaję się bujać i zaczynam krążyć w kółko, dopóki auto nie podjeżdża, a ja wsiadam do środka, trochę zbyt głośno zamykając za sobą drzwi. W kieszeni wibruje telefon, a matka Montgomery'ego przesyła mi znowu jakieś linki i screen z kalendarza z notatkami... Po co mi to? Nie obchodzi mnie to! Wchodzę na służbowego maila, kompletnie ignorując jej wiadomości. Z samochodowego radia po cichutku leci jakiś hit Jennifer Lopez, a taksówkarz nic nie mówi. Odpisuję na wiadomości z firmy, ignorując fakt że jest środek nocy. Pojutrze muszę naprawdę wrócić do pracy. Jeżeli znikniemy na tak długo i ja i Montgomery, to po pierwsze zaczną coś podejrzewać, a po drugie, to przedsiębiorstwo zdechnie. Taksówkarz gwałtownie hamuje, a ja prawie upuszczam komórkę i rozbijam nos. Patrzę na jakiegoś imprezowicza, który niewzruszony, slalomem dalej idzie środkiem jezdni. Czekamy aż zniknie z pola widzenia i jedziemy dalej. Pod blok w którym Monty ma mieszkanie, docieram praktycznie w nocy. Płacę kierowcy, kuląc się, bo zaczyna padać i biegnę do budynku. Nie umiem wyobrazić sobie jego powrotu. Nie mogę wyciąć fragmentu z życiorysu i tak po prostu dalej nakręcać z nim tej farsy. Nie umiem do tego stopnia oszukiwać.

Montgomery:

Wróciły wszystkie wspomnienia. Naprawdę myślałem że sobie z tym radzę, że zapomniałem i że mam na głowie ważniejsze rzeczy niż to że Vic wymyślił sobie przerwę... Ale to nadal boli. I nie umiem sobie wmówić że mi nie zależy. Bo zależy, cholernie mocno. Boję się powrotu do domu... Boję się tych wszystkich wyzwań i tego, że nic nie będzie dobrze. Wsłuchuję się w martwą ciszę. Nie dzieje się tutaj kompletnie nic, nie ma nikogo, a ja magluję tę sytuację w głowie, trochę wyrzucając sobie, że myślę o nim, zamiast o moich rodzicach. Chyba naprawdę nadal, naiwnie go kocham. Nie umiem sobie wmówić że jest inaczej i nie jestem w stanie wyprzeć się uczuć. Kocham go i w dziwny sposób wcale mnie to nie cieszy... Nic, a nic. Raczej przytłacza i wywołuje dziwne poczucie bezsensu.

Eric:

- Robimy to? - Szepczę, siedząc z nim przed komputerem. Dom jest przepiękny - przyznaję. I chyba Jack zaraził mnie swoim entuzjazmem, chociaż nadal trochę się boję. Im dłużej myślę, tym większy mam mętlik w głowie, ale w innym wypadku ktoś sprzątnie nam chatę sprzed nosa...

- To dla ciebie za szybko? - Jack siedzi obok, ze złączonymi nogami i dłońmi na kolanach, patrząc na mnie z troską. Jest zestresowany, widzę to. Kręcę tylko głową, a on odpowiada uśmiechem.

- To musi być nasza wspólna decyzja, kochanie. Nie rób nic dla mnie. - Wyciąga rękę i głaszcze mnie po włosach. Wzdycham i wysyłam maila, a potem przelewam pieniądze na zaliczkę. Większość z nich to i tak pieniądze Jack'a.

- Dom jest naprawdę piękny i byłoby nam tam dobrze... - Szepczę bardziej do siebie, niż do niego. Jego palce nadal wędrują leniwie po moim karku.

- Będzie cudownie, zobaczysz. Pewnie za bardzo się tym ekscytuję, ale chcę żebyśmy mogli wreszcie żyć tak jak chcemy. Bez tych ludzi wokół. - Przysuwa się i całuje mnie czule. Patrzę mu z bliska w oczy. Za kolejne trzy tygodnie będziemy już tam. Mamy ten czas na przewiezienie wszystkich naszych rzeczy i wystawienie mieszkania na sprzedaż. Boję się, że nikt go nie kupi...

- Pamiętaj że ty to wymyśliłeś. - Dodaje, unosząc brwi. Racja... I naprawdę tego chciałem, ale teraz narastają tylko obawy. Każda zmiana przeraża na swój sposób, każda nowość paraliżuje. Ale z nim mogę mieszkać wszędzie. Byle razem. Zamykam okno przeglądarki, a potem komputer. Zrobione. Uśmiecha się do mnie rozmarzony. Przesuwam kciukiem po jego gładkim policzku. Za dwa tygodnie skończę dwadzieścia dziewięć lat... Tego też się boję. Gdy mnie wybije trzydziestka on będzie miał dopiero dwadzieścia dwa... Z perspektywy czasu te osiem lat przestaje być dla mnie tak niewielką różnicą...

- Hej, martwisz się! - Bardziej stwierdza, niż pyta, a jego loki podskakują, gdy z niedowierzaniem kręci głową.

- Nie. Zaczynamy nowe życie. - Zabieram rękę z jego twarzy i przelotnie dotykam dłoni spoczywającej na kolanie.

- To podejście bardzo mi odpowiada! - Szczerzy się od ucha do ucha. Chyba po prostu nie chce drążyć i jestem mu za to wdzięczny.

- Jak żebro? - Zmienia temat, gdy wstaję z kanapy.

- Chyba lepiej. Nie czuję go, gdy oddycham, więc jest w porządku... Ale naświetlania i tak będą jeszcze trwać wieki. - Wywracam oczami i idę do łazienki. W lustrze gapię się na zasinienie, które wciąż jest nieco widoczne. Chyba żaden z nas nigdy nie zapomni tego dnia... A na dodatek będziemy musieli wrócić do szczegółów w dniu procesu. Jack jest tak szczęśliwy, nie chcę go dołować... Opieram się o zlewozmywak i patrzę w oczy swojego lustrzanego odbicia. Ja sprzed czterech lat, teraz pewnie rżnąłbym się z kimś w klubowym kiblu. A teraz? Od kilku lat mieszkam z tym samym facetem i jest mi z nim dobrze. Żyję życiem, co do którego miałem pewność, że nigdy nie będę nim żyć. Jest spokojnie, normalnie... Ale to mi odpowiada. Cieszy mnie do szaleństwa ta stabilność i to, że codziennie go widzę, słyszę jego głos, zasypiam i budzę się przy nim i mogę poznawać go lepiej.

OD AUTORKI:

No i mamy kolejny...
Niemała zmiana w życiu Erica i Jacka, u pozostałych raczej spokojnie, ale bęęędzieeeee się działo (mini spoiler - między innymi urodziny Erica :P) ! Przepraszam was przy okazji za to, że znów tak długo nic nie wrzuciłam.... Wena mnie nie lubi, a poza tym praca, praca, praca... Nie mam nic na swoją obronę.

Niemniej mam nadzieję, że nie pouciekaliście...

PS Nie oglądaj sięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz