XXXXII

92 12 19
                                    

Jack:

- Zemdleję, zwymiotuję, popłaczę się. Wiem to, Eric. Już mam atak paniki. - Informacja o tym że w poniedziałek mamy zeznawać jako poszkodowani, uderza we mnie jak grom z jasnego nieba. Boję się. Sądu, tych wszystkich ludzi, słów i tych facetów, którzy są oskarżeni... Nienawidzę Erica za to, że nie przypomniał mi wcześniej. Szczerze go nienawidzę! Nigdy mnie tak nie zawiódł. Trzęsę się cały. Nie mam czasu, żeby się do tego przygotować. Mam ochotę umrzeć, znowu.

- Przepraszam...

- Wiesz, jak reaguję na sytuacje stresujące! Wiesz, że sobie z tym nie radzę, a to jest najgorsze! Nigdy mnie nic tak nie przerażało. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem, a ty nie powiedziałeś słowa! - Unoszę ręce do głowy. Robię wszystko, żeby się nie popłakać.

- Kochanie. Właśnie po to, żeby cię nie martwić, nie mówiłem o tym wcześniej...

- Słaby pomysł! - Jęczę, na granicy płaczu i siadam na kanapie, bo robi mi się słabo i gorąco. Znowu w głowie odtwarzam tamten dzień. Zapisał mi się w pamięci, jakby na taśmie filmowej. Pamiętam dokładnie ich głosy, każdy cios, zimno betonowej, brudnej ścieżki. Mam dość tego wszystkiego. A było już tak dobrze i dałem się zaślepić tej chwilowej normalności. Eric stoi nade mną i patrzy na mnie z niekłamanym bólem w oczach. Podciągam kolana pod brodę, ukrywam twarz w dłoniach. Nie chcę na niego patrzeć. Chcę być sam, bo w tej chwili nienawidzę swojego życia. Teraz nie myślę o ślubie, o urodzinach, świętach. W tym momencie umiem myśleć tylko o tym, jak bardzo mnie zranił. Wychodzi z pokoju, bo chyba sam ogarnia to, że lepiej dać mi spokój. Opadam na bok, zwijam się w embrion i ze wszystkich sił powstrzymuję płacz.

Patrick:

Przełykam nerwowo ślinę i ściskam dłoń Deana, kiedy taksówką jedziemy do domu jego rodziców. A kiedy auto staje wstrzymuję oddech. Boję się, że zrobię złe wrażenie. Dean wysiada z auta, otwiera przede mną drzwi i wyciąga rękę. Jesteśmy na obrzeżach naszego miasta. Dean się uśmiecha i całuje mnie czule, chyba po to, żeby dodać mi odwagi.

- Idziemy. - Chwyta mnie za rękę i ciągnie w stronę pomalowanej na czarno bramy. Idę obok niego, po prostu starając się tylko nie potknąć. Dean dzwoni do drzwi, a ja nabieram powietrza. Otwiera nam jakaś para, raczej nie jego rodzice - za młodzi.

- Cześć! - Woła kobieta, przeciągając wszystkie głoski. Jest Azjatką, ma włosy upięte na czubku głowy i ładną, zieloną sukienkę.

- To jest Patrick... To moja siostra Daphne i jej narzeczony, Robert. - Przedstawia nas sobie Dean, a ja się tylko uśmiecham i ściskam ich dłonie, bo stres odbiera mi zdolność mówienia. Wchodzimy do środka, prawie się wywracam, zdejmując płaszcz. Dean przedstawia mnie kolejnym dwóm siostrom - gadają o czymś, stojąc przy oknie. Są do siebie strasznie podobne i obie przytulają mnie na powitanie.

- Mam nadzieję, że cię to nie przytłacza. - Szepcze mi do ucha Dean, a ja się nadal jedynie szczerzę. Daphne i Robert zajmują miejsca przy stole, a ja sztywnieję, gdy wreszcie pojawiają się rodzice. Ojciec jest przystojnym Amerykaninem z mocną szczęką i okularami w czarnych oprawkach. Matka jest drobna i wygląda bardzo młodo, aż mnie to przeraża.

- Dzień dobry wszystkim. A to kto? - Uśmiecha się do mnie i wyciąga dłoń. Jej skóra jest gładka i ma pięknie pomalowane, lśniące paznokcie.

- Patrick, miło mi, że mogę państwa poznać i że mogę tu być. - Mówię i brzmi to trochę tak, jakbym brał udział w szkolnym apelu, albo rekrutacji na studia. Dean zajmuje miejscem przy stole, ja siadam obok. Ktoś zaczyna temat zaręczyn Daphne i Roba, a ja się tylko uśmiecham i słucham. Dean pod stołem klepie mnie po udzie. Patrzę na niego, a on bezgłośnie mówi mi, że mam się uspokoić. Nie umiem, czuję się nieswojo. Gadają o wszystkim i o niczym, o planowanym ślubie, o pracy... Ja nie do końca czuję się częścią tej rodziny, pewnie minie dużo czasu, nim się nią stanę, więc się nie odzywam.

PS Nie oglądaj sięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz