XXXIX

87 12 23
                                    

Jack:

Gdy wychodzimy z urzędu prawie nic nie pamiętam i trzęsą mi się nogi. Czuję ogromną wdzięczność i jestem pewien jak nigdy, że kocham go najbardziej na świecie. Nie planujemy żadnego obiadu, ani tym bardziej wesela, bo nie ma tu gości. Jest tylko tych dwoje miłych ludzi w roli świadków, których poznałem dopiero wczoraj. Dziękuję im po stokroć, a oni tylko się uśmiechają i powtarzają, że nie ma sprawy. Szkoda że nie wiedziałem wcześniej, że mamy tak świetnych sąsiadów, jak ten facet.

- Jeszcze raz, wszystkiego najlepszego. - Przytula nas obu jednocześnie świadkowa - szefowa Erica, a teraz w sumie i moja. Pachnie truskawkami i jaśminem. Jeszcze raz im dziękujemy i rozstajemy się, przyjmując kwiaty, bo nie chcieliśmy żadnych prezentów. Tutaj chodziło tylko o nas! I o miłość. Nie prezenty, gości, imprezę... Tylko o tę dożywotnią jedność. Eric całuje mnie w policzek, a gdy przekręcam głowę, w usta. Jest zimno, ale mam to gdzieś i przyciągam za kołnierz płaszcza. Na naszych palcach lśnią obrączki, a w oczach uczucie. To chyba najpiękniejszy dzień mojego życia.

- Wracamy do domu? - Pytam.

- Nie. Zabieram cię na obiad. - Chwyta mnie za rękę i schodzimy po schodach. Mierzę go wzrokiem.

- Teraz? Ludzie będą na nas dziwnie patrzeć.

- Trudno, niech zazdroszczą.

- Pomyślą że wracamy z pogrzebu. - Wywracam oczami i pokazuję mu kwiaty. Że o garniturach nie wspomnę.

- Hej! Po ślubie wyłazi z ciebie drugie oblicze? - Dźga mnie palcem miedzy żebra. Śmieję się i rozmasowuję bok. Otulam się ciaśniej kurtką i razem z nim ruszam oblodzonym chodnikiem. Nie mogę powstrzymać się od patrzenia co chwilę na swoją dłoń. Jestem jego mężem! To jest coś niewiarygodnego! Radość rozsadza mnie od środka, mam ochotę skakać i całować go bez przerwy. Siedzę z nim potem w jakiejś naprawdę wypasionej restauracji, a i tak nie potrafię się skupić ani na posiłku, ani na tym pięknym otoczeniu, bo myślę jedynie o nim i o tym, że naprawdę wzięliśmy ślub. Moje życie chyba nie mogłoby być lepsze.

Patrick:

Bea do dzisiaj przeżywa sylwestra. Co dziwniejsze - mojego sylwestra. Kiedy tylko wychodzę z szatni po pracy, ona dopada mnie na korytarzu i chwyta za łokieć.

- Próbuję namówić Charlesa na jakikolwiek wyjazd, ale ma kupę pracy. - Jęczy ostentacyjnie, prowadząc mnie w stronę wyjścia.

- Puszczaj! Nie mam siedemdziesięciu lat. - Odganiam się od niej i wyjmuję telefon z kieszeni, bo czuję że wibruje. Dean. Gapię się na Beę i odbieram.

- Cześć! Już po pracy? - Woła, a na ekranie pojawia się jego uśmiechnięta twarz.

- Tak, ale ja też tu jestem, więc nici z seksu przez telefon! - Bea wpycha mi się w kadr. Dean się śmieje i macha do niej, a ona szczerzy się i gapi tak intensywnie, jakby próbowała go poderwać. Odsuwam od niej telefon i stukam się w czoło. Dean pokazuje mi uniesiony w górę kciuk, a ja przyspieszam, żeby uciec przed koleżanką i móc z nim spokojnie porozmawiać.

- Przepraszam za nią. - Mówię, ale Bea mnie dogania i zasłania mi ręką oczy.

- Dobra, żartuję. Idę już sobie. Gadajcie, spokojnie. Trzymaj się, Patrick! Opiekuj się nim, Dean! - Woła jeszcze, owija się szalikiem po czubek nosa i wskakuje do windy, złośliwie mi ją zabierając. Wywracam oczami i opieram się plecami o różową ścianę.

- Cześć. - Dean wita się ponownie, przeciągając wszystkie głoski. Uśmiecham się do niego, nadal mnie w jakimś stopniu onieśmiela.

- Przedstawię ci Trixie. - Mówi i znika z ekranu, a po chwili wraca  z najprawdziwszą papugą. Ptak pochyla łeb w stronę laptopa, przez co wygląda jakby gapił mi się z bliska w oczy.

PS Nie oglądaj sięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz