XXXXIII

85 12 5
                                    

Jack:

Oddycham mroźnym powietrzem, gdy wychodzimy z budynku sądu. Nie było tak strasznie. Cały proces trwał może pół godziny i zapadł wyrok. Wciąż mogą się odwoływać, ale obciążających dowodów było zbyt wiele. Zdjęcia, zeznania świadków, odpis obrażeń ze szpitala... Nie wygrzebią się raczej. Opieram się plecami o ścianę, powoli oddycham.

- Żyjesz? - Eric dotyka mojego policzka. Kiwam powoli głową.

- Muszę odpocząć. Nic już dzisiaj nie robię. Jestem wykończony psychicznie. - Szepczę. Mam wrażenie że mógłbym tutaj tak stać do końca dnia.

- Nie cieszysz się? - Eric obejmuje mnie ramieniem i odciąga od muru. Uśmiecham się blado. Jasne, fajnie że oni poszli siedzieć, ale wspomnienia z tamtego dnia zostaną ze mną i we mnie na zawsze. I tak powinienem się cieszyć, że chociaż nie mam już koszmarów.

- Chodź, wracamy. - Całuje mój zmarznięty policzek. Pozwalam się chwycić za rękę, choć wiem, że za to też moglibyśmy oberwać i idę powoli u jego boku, licząc chodnikowe płyty. Te okrutne wspomnienia znów wirują w mojej głowie i nie chcą dać mi spokoju, to obłęd. Ale przynajmniej Eric jest spokojny i to mnie zadowala. Jego szczęście jest moim priorytetem. Na tym chyba właśnie polega związek. Żaden z nas nic nie mówi, idziemy do domu, omijając śnieg i czując jak powoli opadają te wszystkie emocje. Zimne, mokre płatki spadają z drzew i wlatują za kołnierz płaszcza, a Eric śmieje się ze mnie i mierzwi mi włosy.

Patrick:

Budzi mnie pukanie do drzwi. Otwieram jedno oko, jest wpół do szóstej rano. Kogoś porąbało. Wlokę się do drzwi. Mamy poniedziałek, kto baluje do tej pory? Otwieram.

- Cześć! Pobudka, do roboty! - Widzę uśmiechnięta od ucha do ucha twarz Bei. Wciska mi w rękę styropianowy kubek z kawą.

- Co ty tu robisz? Pracę zaczynamy za dwie i pół godziny. - Szepczę, bo jestem zbyt zaspany, żeby głośniej gadać.

- Nie dzwoniłeś przez cały weekend, a ja muszę się dowiedzieć jak wypadł spęd rodzinny państwa Begay. - Oznajmia, jakby to była największa oczywistość w świecie i zdejmuje płaszcz. Zatrzaskuję drzwi mieszkania i oddaję jej kawę.

- Pogadamy w robocie, ja idę spać. - Stękam i człapię w stronę sypialni. Bea idzie za mną, a wraz z nią cytrusowy zapach perfum. Nienawidzę tej upierdliwej, gadatliwej Meksykanki. Opadam na łózko twarzą do dołu i udaję, że jej tu nie ma. Bea siada na rogu łóżka. Jęczę w poduszkę, gdy klepie mnie w pośladek.

- Jesteś psychiczna. Spadaj stąd. Albo śpij ze mną. - Mamroczę, zaciskając uparcie powieki, bo boję się, że się rozbudzę i cały dzień będę chodzić jak zombie. Bea wzdycha cierpiętniczo j opada na pościel obok mnie, cały czas grożąc, że jak jej nie opowiem, to przetrzepie mi telefon.

Victor:

Siedzę w łóżku z laptopem i tworzę wykresy do pracy. Tutaj jakoś bardziej chce mi się pracować, niż w firmie. Albo po prostu mam paranoję, zasianą przez Kate i boję się, że wylecę. Przeczesuję ręką przydługie włosy i oblizuję usta. Telefon wibruje, ale konsekwentnie to ignoruję, bo mam robotę do wykonania. Trzeba w końcu zacząć być odpowiedzialnym. Wysyłam gotowe wykresy, sprawdzając je przedtem trzykrotnie i wypuszczając powietrze ustami, opadam na plecy. Cholernie męczy mnie ta nienormalna sytuacja, w której się znalazłem. Mam wrażenie że z miesiąca na miesiąc jest coraz gorszej i coraz więcej tracę. Może warto było brnąć w tę farsę z Montgomerym? Przynajmniej miałbym jakąś stabilność. A tak zostałem kompletnie na lodzie. Jak skończona ofiara losu. Nie mam nic własnego i nie czuję się częścią czegokolwiek, a to przykre, bolesne uczucie. I nawet ja to wiem. Byłem dręczony przez macochę przez całe dzieciństwo i czułem że nie pasują i nikt mnie nie chce. I teraz czuję się podobnie. Sięgam po komórkę. Kilka powiadomień z aplikacji - jacyś dziwni ludzie, którzy zamiast twarzy mają na profilowym zdjęcie penisa z piercingiem, w dodatku kradzione z sieci. Prycham i wywracam oczami. Ludzie są posrani, serio. Całe te czasy są chore.

PS Nie oglądaj sięOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz