Rozdział dziewiąty

21 4 0
                                    

"Trzeba żyć bez względu na to, ile razy runęło niebo."

D.H Lawrence

Julek

Obudziłem się, a zegar przede mną wskazywał prawie 19:00. Było już zupełnie ciemno i tylko w rogu szpitalnej sali świeciła się niewielka lampka. Zacząłem po omacku szukać telefonu, żeby rozświetlić pokój, ale w tej chwili usłyszałem, że przy oknie coś się poruszyło. Wzdrygnąłem się.

-Długo spałeś. - Usłyszałem znajomy głos. Aż zbyt dobrze znajomy.

-Mati, co ty tutaj robisz? Przecież kazałem ci wracać do domu... - Wychrypiałem zrezygnowany. - I dlaczego siedzisz w ciemnościach?

-Nikt nie wie, że tutaj jestem. - Odparła jak gdyby nigdy nic, wstając i ustawiając stołek przy moim łóżku.

-Nie uważasz, że to trochę przerażające? Ludzie zwykle nie siedzą w mroku, wpatrując się w śpiącą osobę... - Na te słowa pochyliła się nade mną.

-Kto powiedział, że na ciebie patrzyłam?

-Aż tak się o mnie martwisz? - Zmieniłem temat. - To całkiem słodkie i całkiem do ciebie niepodobne.

-Nie przesadzaj już, dobrze? Widzę, że ci już lepiej. - Odpowiedziała naburmuszona. Jasne; nie chciała, żebym wiedział, że się przejmuje. Zawsze taka była.

-A to oznacza, że spokojnie możesz iść do domu. - Sprostowałem. Nie spodobały jej się te słowa.

-Po to czekałam tu tyle godzin? Żebyś mnie na wstępie wyrzucił? - Oburzyła się i podniosła głos, ale uciszyłem ją gestem.

-Matylda, jestem ci naprawdę wdzięczny, ale nie musisz mnie pilnować. Lekarze serio sobie całkiem nieźle radzą. - Uśmiechnąłem się tak przekonująco jak tylko umiałem, ale ona wstała i podeszła do okna. Uparcie wpatrywała się w coś za szybą, chociaż z mojej perspektywy widać było tylko czarne niebo. Bez ani jednej gwiazdy. Można powiedzieć, że jedyna stała przy parapecie. Wciąż milczała. - Ja za chwilę pewnie znowu pójdę spać, a ty co? Będziesz tutaj siedziała całą noc? - Kontynuowałem. - Rozbijasz obóz na podłodze? - Usłyszałem jej cichy, stłumiony śmiech. - Ja się łóżkiem nie dzielę. I tak jest już wystarczająco niewygodne, a ty w nocy rozpychasz się jak mały chochlik. Myślę, że to głównie dlatego byłem taki zmulony tamtego ranka. To nie był kac, Mati... - Roześmiała się i znów usiadła przy moim łóżku. Znów spoważniała.

-A jeśli coś ci się stanie? - Wyszeptała po chwili ciszy. - Jeśli znów nikt mnie nie powiadomi i przyjadę za późno? - Kolejny raz tego dnia zobaczyłem w jej oczach łzy. Tak bardzo nie chciałem, żeby przeze mnie płakała. Nigdy nie chciałem, żeby była smutna.

-Rodzice już dostrali reprymendę, aniołku. - Powiedziałem z troską. -I nie będziesz musiała jeździć z Dominikiem, jeśli nie będziesz chciała. Oni będą po ciebie przyjeżdżać. - Patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Cholera, kolejny raz udało mi się sprawić, że ten mały krzykacz ucichł.

-Pojedziesz do domu? - Powiedziałem w końcu. Wzięła głęboki, urywany przez łzy oddech i zobaczyłem, jak jej twarz łagodnieje. Chyba już chciała przytaknąć, ale w tej chwili pokój rozświetliło jasne, rażące światło. Zmrużyliśmy oczy, spłoszeni tą nagłą zmianą. W drzwiach zobaczyliśmy pielęgniarkę, która przyniosła mi leki i kolację. Kiedy zobaczyła Matyldę, stanęła jak wryta.

-Co pani tutaj robi? - Wrzsnęła. - Już dawno po godzinach dla odwiedzających, wynocha mi stąd, ale już! - Matylda wstała jak oparzona. Zauważyłem, że zarumieniła się, jakby ze wstydu. Patrzyła w dół, jak dziecko, które wie, że źle postąpiło i zaraz dostanie lanie.

Jutro zajdzie słońceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz