Auto podjechało pod kamienicę pana John'a McFly. Pogoda informowała o tym, że w krótce możemy spodziewać się deszczu. Nic dziwnego, takie są uroki Londynu. Uśmiechnąłem się lekko do siebie i wysiadłem z taksówki. Przewiesiłem przez ramię plecak i zapłaciłem należną kwotę za przewóz.
Odwróciłem się przodem do budynku i wypuściłem powietrze z płuc. Wygląda zwyczajnie, jak prawie wszystkie kamienice na świecie, a jednak apartamenty u tego właśnie pana, szczycą się najlepszą rekomendacją.
Gotowy do życia w innym mieście, rozejrzałem się na boki i po stwierdzeniu, że nic nie jedzie, przeszedłem na drugą stronę ulicy. Gdy stanąłem przed dużymi drewnianymi drzwiami zaparło mi dech w piersiach. No Justin, od teraz zaczynasz nowe życie. Pomyślałem i pochnąłem jedno ze skrzydeł.
Wędrowałem po korytarzach pozostawiając za sobą głuchy stukot butów. Nic dziwnego, że mam problem z odnalezieniem kantorka dozorczyni, skoro jest to ogromny budynek. Podziwiałem pięknie wykończone wnętrze. Na pierwszy rzut oka widać, że wszystko jest idealne, takie jakie powinno być.
-Chłopcze! -Krzyczy ktoś za mną.
Odwracam się na pięcie. Przyznam, że podniesiony głos lekko mnie wystraszył. Posyłam jej zdezorientowane spojrzenie, ale podchodzę bliżej. Unoszę brew i czekam, aż zacznie kontynuować.
-Nie mieszkasz tutaj. Nie powinieneś tu chodzić. -Twierdzi.
-Dozorczyni? Ym, właśnie się wprowadzam. Moje rzeczy powinny tu wczoraj przyjechać. Proszę, tutaj mam adres. -Wyciągam karteczkę z kieszeni i podaję ją kobiecie.
Przez chwilę lustruje moje koślawe pismo na białym papierze i wznosi wzrok ku górze, by spojrzeć na moją twarz. Kręci z rozbawieniem głową.
-Nic tu wczoraj nie dostarczono. Panie "wielka gwiazda", pomylił pan adresy. Owszem ta kamienica należy do John'a McFly'a, ale on ma także taki sam budynek w Nowym Jorku. Patrz pan. -Wskazuje na kartkę. -Tu pisze CONY. Nie Londyn. Przypuszczam, że to tam trafiły twoje rzeczy.
-Ouch, w porządku. Przepraszam.
~•~
Siedzę właśnie w czerwonym busie i jadę na lotnisko. Nowy Jork czy Londyn, co to za różnica? Najważniejsze jest to, że próbuję pozbierać się jakoś do kupy, po tym wszystkim, co się wydarzyło przez ostatnie dwa lata. Mam założone słuchawki na głowie i znudzony wpatruję się w krople deszczu wyznaczające swoją własną ścieżkę na szybie. Dziwne, ale trochę przypominają mnie. Sam poszukuję drogi, którą mam dalej iść.
Godzinę później wysiadam przed Heathrow. Wchodzę na dużą halę i przemierzam wzrokiem pomieszczenie. Nie widzę nigdzie punktu sprzedaży biletów, co naprawdę mi nie sprzyja. Po bilety i autografy to wszyscy, ale jak człowiekowi potrzebna jest pomoc, to nikogo nie ma. Prycham w myślach.
-Justin Bieber? -Słyszę dziecięcy głosik i spoglądam na dół. Kucam, by dorównać wzrostu małej dziewczynce.
-Tak, to ja. Zgubiłaś się kruszynko? -Pytam cały czas szeroko się uśmiechając.
-Nie, ale ty chyba tak. Pomóc ci? -Patrzy na mnie wielkimi zielonymi oczkami.
-Nie wiem czy jesteś w stanie mi pomóc. -Kręcę głową chichocząc.
-Szukasz czegoś? -Ignoruje moją docinkę.
-Muszę kupić bilet, ale nie wiem gdzie. -Tłumaczę swój problem.
Pokazuje dłonią, bym poszedł za nią. Śmieję się, ale robię co mi każe. Wydaje się być bardzo skupiona na drodze. Idziemy przez kilka minut, skręcają przy tym w trzy różne korytarze. Na końcu widzę szyld z napisem 'kasa', co za banał. Jestem mile zaskoczony, że jednak ta mała śliczna istotka mogła mi pomóc. Przy ladzie podnoszę ją i całuję w czoło.
-Powiedz mi i jak ja mam się teraz tobie odwdzięczyć? -Chichoczę.
Wzrusza ramionami i prosi, żebym ją postawił na ziemię. Kiedy stoi już na twardej powierzchni, informuje że musi już wracać do mamy, macha mi na pożegnanie i znika za rogiem. Wpatruję się przez minutkę w tamto miejsce, ale potem przypominam sobie, po co tu jestem i odwracam się do lady.
-Dzień dobry, o której godzinie jest najbliższy lot do Nowego Jorku? -Podnosi głowę i rzuca mi beznamiętne spojrzenie.
-Za 20 minut. -Oznajmia.
-Biorę. -Szybko podejmuję decyzje.
~•~
Biegnę do odprawy. Szczupła dziewczyna o długich nogach i włosach przefarbownych na kolor fioletowy, powoli zamyka drzwi samolotu. Zdyszany powstrzymuję ją i wystawiam w jej stronę mój bilet. Spogląda na mnie z dezaprobatą, jednakże pozwala mi wejść na pokład. Wchodzę do środka i zamieram.
-Tata!
-Sami!
Chłopiec podbiegł do mnie. Wziąłem go w ramiona i okręciłem wokół siebie. Czuję jak ktoś stuka mnie w ramię. Z dzieckiem spoglądam, kto przerywa mi taką magiczną chwilę. Jest to jedna ze stewardess.
-Proszę usiąść na miejsce i zapiąć pasy. Zaraz wylatujemy. -Upomina, na co skinam głową.
Odstawiam syna na miejsce, a on chwyta mnie za rękę i ciągnie przed siebie. Patrzę pod nogi, ale po krótkim marszu się zatrzymujemy. Jak się okazuje mam miejsce obok niego.
-Sam, mówiłam ci, żebyś nie chodził po pokładzie. -Odzywa się kobieta siedząca od okna. Miejsce Sam'a jest pośrodku, a moje od przejścia.
Podnoszę wzrok nieco wyżej i dostrzegam blond czuprynę. Usta pomalowane dość mocną barwą czerwieni, oczy przesadnie wytuszowane i rzadko spotykane czerwone oczy. Unoszę pytająco brew.
-A pani to?
~~~~~~
Ka bum tssss! Trójeczka! :D Nikt na to nie wpadł XD Jak się okazuje Ronnie wcale nie mieszka w Londynie haha No właśnie, gdzie ta nasza Ronnie? Anddd co to za blondi niewydymka siedzi ze słodkim Sam'em w samolocie?? TEGO NIKT SIĘ NIE SPODZIEWAŁ huehuee Pisałam, że coś ważnego jest w drugim rozdziale.. Nie zwróciliście uwagi na ADRES. Tam było CONY (City Of New York, inna nazwa Nowego Jorku), a nie Londyn. Nie wiem skąd wzięły wam się pomysły na "jasnowidza z pierwszej heh, jego syna, czy byłą Justin'a". To chyba na tyle z wyjaśnień :) Miłego czytania! Kocham Was ❤
