✯ 𝕽𝖔𝖟𝖉𝖟𝖎𝖆𝖑 𝟏𝟕.

587 52 84
                                    

Uderzenie i krzyk.

Eva przymknęła powieki. Nie chciała patrzeć, jak on spada. Jak Ace przechodzi to, co ona przechodziła kilka godzin temu i przechodziła od lat. Nie chciała, nie mogła, bo to było zbyt bolesne. Bo wiedziała już, jak to jest spoglądać na czyjś spadek i jak to jest, gdy samemu spadek się przechodzi.

Znała ten syf na tyle, aby wiedzieć, że Ace zaczął się topić. Bo to wszystko można by porównywać do oceanu, naprawdę zanieczyszczonego. Takiego, z którego ubywa życie.

Przybywały też sztormy. U każdego, który mierzył się z błogim spokojem oceanu, musiał przyjść moment podobny do sztormu lub wichru na wodzie. Sztormy, a z nimi huragany, porywały wszystko, co znajdowało się wokół. Wszystko, co sprawiało, że można było nazwać kogoś człowiekiem i wszystko, co usilnie starano się ukryć.

Porywały wszystko, bo wysysały duszę. To było złe, tragiczne. Dlatego żadne z nich duszy nie miało lub miało tylko jej strzępy, które zostały przez fakt, że czasami silna wola wykrzesywała z siebie ostatki sił.

Żadne z nich też nie było sobą. Bo ich już nie było, nie dla nich samych. To trudne i naprawdę raniące, gdy każdy (Eva, Ace, ale też inni w tym samym bagnie) tracił siebie. Zostawała wtedy tylko marna kreatura, przypominająca człowieka i jego życie.

Otworzyła oczy, gdy ponownie usłyszała głos Rivena.

— Ace...

— Riven. Wyjdź — powiedziała, podchodząc do niego. Czarne oczy zderzyły się z pełnymi strachu i winy tęczówkami chłopaka. — Po prostu już wyjdź. — Pociągnęła go za ramię, wbijając palce w jego skórę.

Wyszli przed mieszkanie. Stanęli na starej klatce schodowej, obskurne ściany straszyły, tynk już dawno odpadł. Schody skrzypiały gdzieś na dole, za ścianą słychać było grający telewizor, płacz dziecka i krzyki.

Ci wszyscy ludzie nie powinni się tutaj znajdować.

— Przepraszam, Eva — zaczął, wzrok wlepiając w podłogę — nie chciałem, żeby poczuł się źle. Naprawdę. Chyba... Chyba trochę poniosły mnie emocje. Martwię się, cholernie. Bo to moja wina, przecież mogłem...

— Riven. — chwyciła w dłonie jego twarz. Chciał się wyrwać, jakby patrzenie w jej oczy parzyło. — Nie uratujesz całego świata. Ace jest dorosły, podejmuje własne wybory i potrzebuje teraz...

— Pomocy. Wsparcia. Jak ma wyjść z tego, nie mając pomocy? Powinienem tam wrócić, pokazać mu, że jestem i wcale nie uważam go za kogoś złego. Ja muszę...

— Musisz dać mu chwilę. Pamiętasz, gdy to ja przychodziłam do ciebie, krzycząc i płacząc, bo nienawidziłam całego świata mocniej niż zazwyczaj? — skinął głową. — Dawałeś mi wtedy spokój i ciepło. Ace potrzebuje tego samego, choć najbardziej chyba spokoju. Pamiętaj, Riven, nie uratujesz kogoś, kto uratowany być nie chce. A Ace jest silniejszy, niż wydaje się nam wszystkim. On jedyny przetrwa nawet największą burzę.

Nienawiść szczerzyła się do niego jak największa suka. Szukała momentu, w którym się załamie lub który będzie mogła wykorzystać. Była przebiegła, wiedziała jak grać.

Gdyby nienawiść mogła stać się człowiekiem, nazywałaby się Riven Vouters.

To on teraz siedział na dworcu przepełniony nienawiścią do samego siebie. Bo znowu coś mu nie wyszło. Bo znowu nie dał rady. Znowu zrobił coś źle.

CHEMICAL HEARTSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz