Rozdział XLI

60 11 27
                                    

Mężczyzna się jednak zawahał, kiedy miał wykonać ostatnie kroki w stronę bramy wjazdowej. Nie chodziło o to, że musiał wykonać ruch w tej grze pozorów. Prześladowało go raczej, gdzie zaszedł, nim dotarł na miejsce zbiórki.

Z zewnątrz powietrze wirowało w szaleńczym tańcu wokół wież i murów zamku. Nie było rześkie, tylko mroźne, wręcz siarczyste. Alois pierwszy raz docenił płaszcz, który otrzymał przed wyjazdem.

Alois pokręcił głową, przeganiając sprzed oczu wspomnienie, kiedy ostatni raz przechodził przez tą bramę. Było to zaledwie pół roku wcześniej, lecz mu wydawało się, że minęły całe wieki.

Gdy zdobył się uchylić wrót, skupił na sobie liczne spojrzenia. Wyprostował się jak zwycięzca. Jednak w duchu modlił się, aby płynnie wsiadł na konia. Nie powinien przejmować się takimi rzeczami, a jednak ucieszył się, że od razu po krótkiej rozgrzewce przerzucił nogę przez grzbiet wierzchowca. Nie zsunięcie się z niego kosztowało go jeszcze więcej wysiłku, bo od impetu niemal nie przeleciał z drugiej strony. Sapnął, przygryzając wnętrze policzka. Ręce zacisnęły się na bolcu aż do pobielenia kłykci. Jedynie oddech mógł zdradzić po nim, jak wiele wysiłku go to kosztowało, a jeszcze czekała go nauka jazdy konnej na bieżąco.

Nie należało się w końcu łudzić, że jedno popołudnie przemądrzania się espisa miało uczynić z Aloisa profesjonalnego dżokeja. Tego także nie miał zamiaru po sobie poznać.

Ryudn uśmiechała się spolegliwie. Zdecydowanie bardziej przyjaznym wyrazem obdarowywała już Dariona, który nadal poprawiał drobny tobołek przymocowany do siodła. Numa zaś rozmawiał z ojcem. Unikał patrzenia na kobietę, zupełnie skupiając się na prowadzonym dialog.

Alois korzystając z chwili nieuwagi, przekręcił nóż w kieszeni, aby nie wpijał się mu nogę. Potem już swobodnie mógł oddać się rozmyślaniom. Rano był święcie przekonany, że umrze. Sądził dokładnie to samo, kiedy wjeżdżał do zamku hrabiego kupiony jak rzecz.

Poprawiając guziki długiego, czarnego płaszcza, nie mógł się nadziwić zamiłowaniu zmiennych do ekstrawagancji. Samym krojem ubiór nie wyróżniał się, ale każdy ścieg był wyszyty grubą, czerwoną nicią. Niemniej podarowała go mu Fulke, zmienna, jedyna z obcego gatunku, która mu pomagała. Teraz, kiedy się z nią należycie pożegnał, mógł z czystym sumieniem opuścić zamek Scoavolciów. Na pewien sposób przypominała mu panią Deve, ale Alois szybko temu zaprzeczył. Pozostawała Ezdenką i nie należało o tym nigdy zapominać.

Ptaki kluczyły po zabarwionym pomarańczem niebie. Ogromne gęsi majestatycznie wznosiły się nad włościami hrabiego, zmierzając na południe kontynentu. Drzewa już zupełnie przybrały purpurowe barwy. Ziemia na polach była wzruszona, pozbawiona plonów. Snopki siana także zniknęły. Za Rzeką musiało być już przedzimie.

Alois modlił się do Boga, a nawet Bogini, aby Griffin bezpiecznie dotarł do granicy albo chociaż jakimś zrządzeniem losu się na niego natknąć. Oczywiście, kiedy nie będzie się na niego patrzeć jakiś Ezdeńczyk – szczególnie Darion.

Jak wraz ze swoim espisem byli gotowi na raczej pokojową podróż, tak sługa hrabianki przywdział skórznię skrytą pod peleryną. Jakby przymioty rasy nie czyniły już go śmiertelnie niebezpiecznym. Cóż, jeśli budziło to u niego oraz Numy rozleniwiające poczucie bezpieczeństwa, nie miał nic przeciwko.

Alois obawiał się raczej dziesiątki strażników, którzy oczekiwali rozkazów Dariona. Może i byli bezwzględnie posłuszni Ezdeńczykowi, co sprawiało, że dopóki mu nie podpadnie, nic mu nie groziło. Jednak każdy zmienny na usługach Numy bądź jego tymczasowego pomocnika to była dodatkowa para oczu śledząca poczynania pozostałych uczestników przeprawy.

Seria Noruk: Syn PółnocyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz