Rozdział XLV cz.II

70 12 43
                                    

Nie chciał wstawać, obolały nawet tam, gdzie nie myślał, że można być. Kiedy się zatem wreszcie podniósł, nie obyło się bez stęknięcia. Numa wykazał się wyjątkową wyrozumiałością – poczęstował go upieczonymi w żarze ziemniakami. Trafiły tam wszystkie, jakimi dysponowali, ale przemoczone mogły się szybko popsuć.

Espis niechętnie zasięgnął wiosła jako laski. Ze znacznie większym zapałem już włożył na siebie grube warstwy wyschniętej odzieży. Nie był w tym odosobniony, a nikomu nie śpieszyło się nosić dodatkowego bagażu. Zatem po ostatecznym przepakowaniu całego dobytku ostał się jeden tobołek i plecak. Alois nie mógł jednak odjąć Numie, że nie zarzucił sobie tego pierwszego przez ramię. Wręcz brał na siebie główny ciężar przeprawy. Dlatego pomimo tłumaczeń zmiennego, że większy z człowieka pożytek, kiedy jest żywy, a nie półżywy, Alois odczuwał poniekąd wdzięczność.

Najprawdopodobniej nadal przesuwali się na północ. W lesie rosło coraz więcej drzew o krwistoczerwonych i złotych koronach. Wiele liści zaścielało ziemię brązowiejącym dywanem. Jednak taka forma roślinna ciągnęła się przez bardzo szeroki pas kontynentu. Mogło to wróżyć rychły powrót do domu albo też obietnicę dalszych trudów, nie wliczając w to Numy i pogoń.

W milczeniu przemierzali kolejne kilometry. Nie znaczyło to jednak, że Alois zapomniał o obiecanych wyjaśnieniach. Wręcz przeciwnie: w totalnym skupieniu formułował pytania, którymi miał zamiar zasypać Numę w czasie nocnego postoju. Był zdeterminowany, aby wreszcie dowiedzieć się, co się działo.

Tym razem nie potrafił być obojętny. Gniew z braku najmniejszej kontroli nad swoim życiem nie wydawał mu się wcześniej tak odczuwalny. Hipotetycznie powinien się do tego przyzwyczaić – przecież był niewolnikiem. Wyszło zgoła inaczej. Do aukcji chodził jak owca zapędzana do zagrody, a po niej... Dlatego, ignorując piekący ból w gardle, zimno czy zmęczenie, Alois szedł zdecydowanym krokiem szedł tuż za zmiennym.

Numa nie wydawał się być tego dnia tak rozmowny jak na początku podróży. Do jego odzieży i ogona przyczepiały się nasiona krzewów, przez które się przedzierał. Nerwowo strzygł uszami ilekroć usłyszał, jakiś podejrzany szelest albo skrzek spłoszonego ptaka.

Alois zauważył pocieszająco, że espis nie kłamał odnośnie swoich zdolności gojenia – utykał, ale z każdą godziną zielona magia wnikała w ranę, uzdrawiając kończynę. Tempo to jednak miało się jeszcze daleko do tego sprzed zejściem do wody. Za tym jednak mężczyzna nie tęsknił znowu zbyt gorąco.

Zatrzymali się dopiero, gdy nawet Numa nie mógł już stawiać kroku bez ryzyka wywrócenia się o jakąś gałąź. Za to z niebywałą satysfakcją zmienny wzniecił ogień, wrzucając tam konar, który to ziścił. Potem też nie szczędził drewna, aż wreszcie języki ognia nie zaczęły osmalać gałązek wierzbowego zagajnika. Ich długie, wiotkie warkocze osłaniały przed wiatrem niczym parawan. Los okazał się wyjątkowo łaskawy, stawiając im na drodze to miejsce.

– Czy to nie jest zbyt ryzykowne, że nas zauważą? – zapytał Alois. Zaskrzypiało mu w gardle, że aż sam się skrzywił.

– Nie. Mamy kilka dni przewagi nad nimi. Jeszcze – wyjaśnił Numa, spojrzawszy na sługę zmrużonymi oczami.

– Jakim sposobem?

Alois karcił siebie w duchu, że nie tymi pytaniami miał zamiar rozpocząć rozmowę. Traktując to jako łagodne zagajenie tematu, jednak stłumił w sobie wewnętrzny protest.

Rozłożywszy pled, Numa nie krył niezadowolenia, kiedy musiał spod niego wygarniać kolejne kamyczki i gałązki, których przedtem nie zauważył, zgarniając łopatą wiosła. Gniewnie odrzucając je na bok, usiadł.

Seria Noruk: Syn PółnocyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz