Rozdział LII

74 13 21
                                    

Z miękkimi kolanami mijał kolejne machiny wojny pożerane przez naturę. Zakrwawionymi rękoma znaczył swój szlak, kiedy zbliżał się do rzeki. Czołgi na wpół zanurzone w wodzie skutej lodem tworzyły swoisty pomost.

Ból z ran na przedramieniu rozpłynął się po całym ciele Aloisa. Mrowiły go kończyny; nie czuł wilgoci ani zimna. Nie docierały jego uszu żadne dźwięki. Ani ryki, ani skowyty, ani cisza potem. Nie wiedział czy rozmytej plamie światła przed nim rzeczywiście towarzyszyła krzątanina piknikowiczów, czy może wcale nie odbywała się tam zabawa. Nie wiedział nawet czy na szczycie zbocza doliny rzeczywiście było jakieś przejaśnienie, kiedy mroczki zaczęły się rozszerzać w polu widzenia.

A jednak niebawem poczuł jednocześnie gorąc z własnego czoła i policzków oraz przenikliwy chłód zimowego powietrza. Wstrząsany dreszczami, resztkami woli uciskał rany.

Gałęzie smagały twarz Aloisa. Rodzime, nagie krzewinki chłostały go w nogi. Niczym w transie brnął dalej bez udziału umysłu. Nie zasłaniał się, jedynie prąc przed siebie.

W jego myślach grzmiał tylko rozkaz zmiennego... Nie, jego brata, który walczył...

Alois ze łzami w oczach upadł na kolana. Ta ściółka była twarda jak kamień w zamku. Zaszlochał – nie chciał wracać do zamku. Była znacznie bardziej szorstka niż zbutwiałe liście, czy chrust, które już tak dobrze poznał. To podłoże śmierdziało, twierdził, kiedy bezwładnie opadł na ziemię wstrząsany dreszczami.

To było czymś innym niż drewno, siano, puch, prycza, kamień, ziemia, papier, metal... Tak, to był asfalt. Asfalt? Tak!

Asfaltu nie było w Ezdenie. Teraz może zabarwiał się na czerwono wokół, ale żadna podłoga zmiennych niebędąca z ceramiki nie była tak chropowata.

Nie było też świec, które by tak jasno świeciły. Ani zmiennych, którzy by tak hałasowali, wydając piskliwe dźwięki. Tak, było tylko w Republice, gdzie jeździły po drogach samochody. W domu.

***

Ból rozsadzał Aloisowi czaszkę. Nie starczało mu tchu w tym gorącu. Ból z ran przepłynął na przedramiona i gardło. W zasadzie to wszystko go bolało. Mrowiły go kończyny. Próbował ruszyć ręką, ale ta nawet nie drgnęła. Z trudem podniósł powieki.

Przed oczami miał sufit. Biały, prosty sufit, z którego wisiał kulisty klosz. Również biały i bez charakteru.

W pierwszej chwili zakręciło mu się w głowie od tego obcego, dziwnego miejsca. Przekręcił ją na poduszce – miała mocną chemiczną woń. Szafka była metalowa, obdrapana z kremowej farby na kantach. Na niej leżała tekturowa podkładka z jakimiś dokumentami. Alois szybko spojrzał w drugą stronę. Przeszklone drzwi o okrutnie minimalistycznym fasonie oddzielały go od spokojnej krzątaniny na korytarzu.

Alois jęknął, zerkając na swoje ciało. Jego dłonie były obklejone białymi plastrami, a prawe przedramię zabandażowane białą gazą. Z drugiej ręki ciągnęła się rurka prowadząca do kroplówki zwisającej z wysokiego stojaka. Jeśli rzeczywiście to wszystko wydarzyło się naprawdę...

Do pokoju wszedł mężczyzna w białym kitlu. W ręku niósł stalową tacę z jedzeniem. Sprawnie położył ją na szafce, przejmując ponownie papiery. Wyjętym z kieszeni piórem zaczesał kosmyk siwych włosów za ucho. Jego chrząstka łamała się u szczytu, czyniąc je lekko szpiczastym.

– Dzień dobry. A raczej dobry wieczór – zaczął kulturalnie mężczyzna. – Jestem doktor Dormhall. Jak się pan czuje?

Pacjent przełknął ślinę, zaciskając ręce na nakryciu.

– Źle – wychrypiał, dostając ataku kaszlu.

Lekarz sięgnął po szklankę z metalową słomką. Podsunął ją Aloisowi do ust, ale ten wygiął się w sprzeciwie. Dormhall przytrzymywał delikatnie jego głowę przy napoju, aż się nie złapał słomki w usta. Przy tym cały czas utrzymywal na twarzy uprzejmy uśmiech.

– Nie ma się czemu dziwić. Choć niektórzy mogą panu pozazdrościć. Spał pan prawie pięć dni bez przerwy – mówił, kiedy Alois zmuszał się do picia.

Pacjent spojrzał na niego z prośbą o dalsze wyjaśnienia, ale lekarz nie odciągał kubka. Kolejne łyki ciepłej herbaty były zarazem męką, a także ulgą dla Aloisa. Za tym pierwszym przemawiało drażnienie poranionego gardła. Za tym drugim – ciepło, które rozchodziło się po jego styranym ciele. Mężczyzna jednak zdobył się unieść lewą rękę w łokciu i złapać nią mankiet kitla, odsuwając od siebie napój.

– Gdzie jestem? – spytał szeptem.

Pan Dormhall nie opuścił kubka, ale kiwnął głową w zrozumieniu. Zostawił pacjentowi ciepły napój do potrzymania.

– W szpitalu wojskowym trzynastego garnizonu – poinformował lekarz. Alois pociągnął łyk płynu przez słomkę, mrużąc przy tym oczy. – Patrol znalazł pana na jednej z okolicznych dróg. Zdiagnozowałem u pana odwodnienie, niedożywienie, skrajne wyczerpanie... – Nie dokończył, zerkając na obandażowaną rękę pacjenta. – I rany cięte nieokreślonego pochodzenia.

Alois zakrztusił się, kiedy dostrzegł w oczach doktora żółty błysk. Nie cytrynowy jak u Fulke, ale ciepły niczym roztopione złoto. Niebawem to złudzenie jednak zniknęło. Piwne oczy rozświetlał jedynie profesjonalny uśmiech pogłębiający zmarszczki na dojrzałej twarzy.

– Muszę jednak pana uprzedzić, że ranni z ranami nieokreślonymi podlegają pod inne procedury niż ranni z ranami o określonej genezie. Rozumie pan, co mam przez to na myśli? – spytał konspiracyjnym półszeptem doktor. Alois kiwnął na to twierdząco głową, ale jedynie wiedziony odruchem.

Doktor przejął szklankę, kładąc na jej miejsce miseczkę z białą masą. Słodki zapach świadczył, że kaszę manną gotowaną na mleku. Alois wręcz zamruczał, kiedy kolejna porcja ciepła przeniknęła mu przez skórę.

Dormhall zanotował coś na podkładce.

– Muszę zadać panu kilka pytań – uprzedził, wyjmując spod kitla mały notesik obity czarną skórą. – Wie pan. PROCEDURY – westchnął bez entuzjazmu, przy okazji zdmuchując kosmyk włosów, który wpadał mu do oczu. – Zacznijmy jednak od początku...

– Powiem panu wszystko – obiecał Alois, kładąc bezwładnie głowę na poduszkach. – Ale ostrzegam, że absolutnie wszystko albo nic. I tylko raz.

Doktor zerknął na drzwi, a potem za okno. Jego ostrożność nie wzbudziła w Aloisie żadnych podejrzeń. Dormhall jednak po chwili zamknął notes i odłożył go na kolano.

– Zatem zamieniam się w słuch – powiedział w sposób, jakby chciał swoim zaangażowaniem dodatkowo zmotywować pacjenta.

Alois przełknął ślinę i zaczął mówić.

***

Doktor Dormhall dotrzymał słowa.

Wysłuchał Aloisa, praktycznie mu nie przerywając. Nie zapisał przy tym ani jednego wyrazu. Z ponurą powagą przysłuchiwał się temu, co rzęził pacjent. Milczał także, gdy Alois ronił w milczeniu łzy. Skrupulatnie uzupełniał sprawozdanie. Zupełnie, jakby człowiek nie odsłonił przedtem przeżyć z kilku miesięcy życia.

– Nic pan na to nie powie? – spytał cierpko Alois, zapadając się pod ciężarem wyrzutów sumienia i żalu.

Doktor z pewną irytacją oparł pióro o kartkę, znowu przerywając pisanie. Spojrzał na niego jednak z wyrozumiałością jakiegoś bardzo doświadczonego człowieka. Nawet nie człowieka, co istoty, bo w ten sposób zachowywała się Fulke.

– A co mam ci na to powiedzieć, chłopcze? Że zrobiłeś dobrze? Przecież chcesz usłyszeć, że zrobiłeś źle. – Alois pokręcił głową. – W takim razie, czego chcesz?

– Nie wiem, czego chcę – wyszeptał.

Doktor podrapał się po brodzie.

– Nie jestem specjalistą od podnoszenia na duchu albo zagrzewania do walki, panie Kershaw – zaczął. – Skoro jednak pan tyle przeżył, zwyczajne sprawy nie powinny stanowić dla pana najmniejszego problemu. Chyba że...

– Chyba że? – nalegał Alois. Na twarzy doktora zamajaczył tajemniczy uśmieszek.

– Chyba że ma pan coś na tym świecie jeszcze do zrobienia.

Mężczyzna spojrzał się z przerażającym zmęczeniem na lekarza, który wrócił ponownie do pisania. Prosiło się tylko spytać, co też bredził. Oczywiście, zamiast tego wolał udać, że kładzie się spać.

Seria Noruk: Syn PółnocyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz