Rozdział 1

894 24 2
                                    


Lorenzo

Siedziałem w swoim apartamencie i grałem na fortepianie. Lu uwielbiała gdy dla niej grałem, a gdy jej zabrakło robiłem to dalej wyobrażając sobie że siedzi na sofie z kieliszkiem wina w dłoni i wpatruje się we mnie z miłością jak dawniej. Od pięciu lat byłem cieniem samego siebie, już nawet nie poznawałem swojej twarzy w lustrze. Z Lu poznaliśmy się na studiach. Była piękna, pełna życia, idealna. Wpatrywałem się w nią każdego dnia, aż w końcu sama podeszła i zaprosiła mnie na randkę. Od tego czasu byliśmy nierozłączni. Straciłem dla niej głowę, zakochałem się jak ostatni szczeniak. Pobraliśmy się zaraz po otrzymaniu dyplomów. To był impuls, pragnąłem by już na zawsze była moja. Nie przemyślałem jednak że biorąc Lu za żonę wciągam ją w brutalny świat o którym nie miała pojęcia, a który był częścią mojego życia. Mój ojciec Gustavo Locatelli dowiedział się o moim postępku i natychmiast kazał mi wracać do Los Angeles. Wielki Don który rządził tym miastem nie należał do wyrozumiałych ludzi. Liczyłem jednak że zrozumie moją decyzję gdy pozna Lu. Bardzo się jednak myliłem. Moja żona była dla niego przeszkodą, robakiem który w naszym świecie nie znaczył nic. Postawił mi warunek, moje życie za życie Lu. W naszym świecie małżeństwa aranżowało się dla dobra interesów rodziny.  Większość myślała że te praktyki stosuje się tylko wobec kobiet i że to one nie mają nic do powiedzenia ale tak nie było. Jeśli ojciec zdecydował że syn musi poślubić córkę innego Dona to tak musiało być. Odmowa oznaczała zdradę, a zdrada śmierć. Według mojego ojca dopuściłem się zdrady i musiałem ponieść karę. Gdy zostaliśmy sami powiedział że zaakceptuje mój wybór i pozwoli mojej żonie żyć jednak gdy odejdzie na mafijną emeryturę to ja, a nie mój starszy brat zostanę jego następcą. Wspaniałomyślnie czyż nie? Problem polegał na tym że Lu nie wiedziała czym zajmuje się moja rodzina. Dla niej byliśmy bogatymi biznesmenami właścicielami klubów, restauracji, firm transportowych i największym producentem leków w Los Angeles. Niestety nie miałem wyjścia, przystałem na warunki ojca, lecz moje szczęście nie trwało długo, a konsekwencje ponoszę do dzisiaj. Nie żebym wcześniej nie wiedział jak wszystko wygląda. Ojciec tresował nas od młodych lat. Uczyliśmy się strzelać, walczyć, torturować ludzi, prowadzić kluby, handlować koką. Pierwszego człowieka zabiłem mając czternaście lat i pamiętam jego twarz do dziś. Gość przywłaszczył sobie nasz towar, siedział przywiązany do krzesła, a ja musiałem pozbyć się zdrajcy. Taki test kochanego tatusia, sprawdzian lojalności wobec rodziny. Teraz jest już łatwiej. Śmierć Lu pozbawiła mnie wszelkich ludzkich uczuć. Od lat byłem prawą ręką ojca, zabijanie przychodziło mi tak łatwo jak wypicie porannej kawy, ale nigdy nie czerpałem z tego jakiejś chorej przyjemności. Stałem się marionetką w rękach własnego ojca. Co innego mój brat. Cristiano jest lekkoduchem. Uwielbia kluby, panienki na jedną noc, a tortury i śmierć sprawiają mu niezrozumiałą dla mnie satysfakcję. To on bardziej nadawałby się do przejęcia imperium po wielkim Gustavo. Dzwoniący telefon wybudził mnie z transu. Zerknąłem na wyświetlacz i wypuściłem powietrze odbierając

- Natychmiast przyjedź do rezydencji te meksykańskie ścierwa znowu przejęły nasz transport - powiedział ojciec po czym się rozłączył.

 Zawlokłem tyłek pod prysznic, wskoczyłem w czyste ciuchy i po dwudziestu minutach wsiadałem już do czerwonej Tesli. Mieszkałem w jednym z należących do rodziny  apartamentowców w centrum. Po śmierci Lu ojciec chciał żebym wrócił do rezydencji ale odmówiłem. To z tym mieszkaniem wiązały się najlepsze wspomnienia mojego życia ale i te najgorsze. Widok wykrwawiającej się na podłodze ciężarnej żony wracał do mnie równie często jak ten gdy z uśmiechem na ustach przygotowywała nam rano śniadanie. Byłem winny tego co się stało. To ode mnie powinna dowiedzieć się kim jestem naprawdę, a nie z dokumentów które znalazła. Długo zastanawiałem się skąd je wzięła. Wszystkie papiery związane z nielegalną działalnością rodziny trzymałem w sejfie do którego Lu nie miała dostępu. Jak mogłem być tak głupi i zostawić coś na wierzchu? Po jej śmierci miałem myśli samobójcze. Moja marna egzystencja bez niej zdawała się nie mieć sensu. Godzinami wpatrywałem się w nasze wspólne zdjęcia z lufą przy skroni. Wystarczyło pociągnąć za spust, a wszystko przestało by istnieć. Ból który czułem przestałby palić mnie od środka odbierając oddech. Jednak było coś co mnie powstrzymywało, co kazało mi trwać dalej w tym pojebanym świecie, obietnica którą złożyłem ukochanej żonie gdy widziałem ją po raz ostatni. Dojechałem do domu ojca nadzwyczaj szybko. Ogromny budynek na obrzeżach Los Angeles był jak pierdolona forteca. Ogrodzony wysokim murem z mnóstwem ochrony przypominał średniowieczny zamek, zimny i odpychający jak jego właściciel. Wspomnienia związane z tym domem nie były najlepsze, choć gdy żyła nasza matka można powiedzieć że było znośnie. Ich małżeństwo nie należało do udanych, ojciec traktował matkę jak gówno, zdradzał ją z dziwkami i często bił. Mimo to była przykładną żoną, a dla nas aniołem i pocieszycielką w jednym. Udałem się prosto do gabinetu. W środku siedzieli już Cistiano i Victor, a za wielkim dębowym biurkiem mój rodzic. 

- Nareszcie jesteś, siadaj mamy ważne sprawy do omówienia - warknął na przywitanie. Dziś w nocy kartel Ortegi przejął nasz transport. Klient  się niecierpliwi, a my jesteśmy w czarnej dupie. Do końca tygodnia musimy wysłać dwie tony kokainy do Nowego Jorku, a te meksykańskie świnie pogrywają z nami jak z jakimiś nowicjuszami. Dziś w nocy szykujemy kolejną partię, a wy trzej dopilnujecie wszystkiego osobiście i zabijecie każdego kto stanie nam na drodze. 

- Co z psami? Jeśli dojdzie do strzelaniny mogą zacząć węszyć - zapytał mój brat

- Tym się nie martw mam wszystko pod kontrolą, nikt nie ośmieli się wtrącać. To wszystko. - odpowiedział ojciec z lekkim uśmiechem. 

- Chcesz ich żywych? - zapytałem gdy już wychodziliśmy

- Nie. Zabić wszystkich, a głowy dowódców zapakować i wysłać Ortedze, niech wie że z naszą rodziną się nie zadziera - powiedział po czym nas odesłał.

Wyszliśmy przed dom. Wyciągnąłem z paczki papierosa i zaciągnąłem się. Jako prawa ręka ojca to ja odpowiadałem za dzisiejszą akcję. 

- Myślisz że nas zaatakują? - zapytał Victor spoglądając na mnie

- Nie wiem ale musimy się przygotować inaczej staruszek nas zajebie. Zbierz trzydziestu najlepszych żołnierzy i o dwudziestej widzimy się w magazynach - powiedziałem rzucając peta na ziemię. 

- Trzeba ich rozpierdolić! Ortega nie będzie się panoszył na naszym terenie - rzucił mój brat gdy wsiadałem do auta. 

Cierpienia młodego GangsteraOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz