Rozdział VI

900 106 79
                                    


— Pójdziemy najpierw do Saxby'ego — poinformował Draco. — To zwykle mój pierwszy i ostatni wybór, znam się z obsługą i myślę, że będą mieli wszystko, na co zdołamy wpaść. Oczywiście, Potter, nie wybiorę za ciebie, ale jeśli chcesz wyglądać dobrze, to sugerowałbym, żebyś chociaż słuchał co mówię, a jeśli chcesz, żeby wszystkim opadły szczęki, to powinieneś pozwolić mi zdecydować.

Tego już Harry nie mógł przemilczeć, przewrócił oczami.

— Dobrze, że nigdy się nie przeceniasz, bo już martwiłbym się, że kupię złą szatę — skomentował sucho.

— Myśl sobie co chcesz — odparł niewzruszony. — Zobaczymy w sklepie, kiedy zapytają cię o jakieś podstawowe konkrety co do tego stroju. Wiesz w ogóle jakiej kategorii okazją jest Bal?

Posłał mu chmurne spojrzenie.

— Przyjęcie wieczorowe — wyręczył go Malfoy. — A więc strój wieczorowy, ale nie formalny wieczorowy. Ani nie koktajlowy. Naprawdę powinieneś mi zaufać, Potter.

— Ach tak? — mruknął.

Co prawda nie miał pojęcia jakie ubrania wpisują się w określenia, które wymienił Ślizgon – ale nie do końca mu się podobało, że jest na przegranej pozycji. I że chyba będzie musiał zdać się na jego łaskę. Wiedział, że Malfoy zamierza zadbać o piorunujący efekt i w głębi ducha wolałby zrzucić wszystkie tego typu przygotowania na jego głowę; jednocześnie jednak duma i przekora mówiły, żeby nie odstępować mu pola absolutnie w niczym.

— Dla Malfoyów nie ma gorszej porażki niż faux pax — Wzruszył ramionami Draco. — Rodzice uczyli mnie tego typu rzeczy, jeszcze zanim poszedłem do Hogwartu. Tego, muzyki, sztuki, języków, potem też ekonomii i polityki. Przysięgam, ci od przedsiębiorczości byli najgorsi. Nigdy nie idź na matematykę, Potter, kiedyś przez to się rozpłakałem.

Harry'emu wyrwało się parsknięcie.

— Na eliksirach też używasz matematyki.

Ślizgon spojrzał na niego jak na kogoś niespełna rozumu.

— W porządku, pozostań w błogiej niewiedzy. Udawajmy, że to na eliksirach to prawdziwa matematyka.

Kolejna rzecz, z której Harry nie potrafił wyciągnąć jednoznacznych wniosków: Malfoy przez całą drogę usiłował go zagadywać. I to o byle co, jakikolwiek luźny temat, jakby liczył, że Gryfon pociągnie rozmowę; jakby rozmawianie między nimi dwoma było normalne.

No dobrze, był jeden wniosek: Draco wciąż żył w swojej własnej bańce i sam wybierał, co do niego przez tę bańkę dotrze. A najwidoczniej nie docierało do niego sceptyczne milczenie Pottera, bo próbował wciąż i wciąż, nie przejmując się, że plecie głupoty. Choć głupoty plótł przez większość czasu od zawsze. Raz rzucił coś o spodziewanym w przyszłym tygodniu śniegu, raz zaczął narzekać, że do Hogsmeade powinna prowadzić wybrukowana droga, a nie to "cholerne, bezużyteczne błoto".

Ale, co zaskakujące, mówił też momentami o zwykłych rzeczach – na przykład teraz. O takich, które opowiadałby znajomemu ze Slytherinu albo nowo poznanej osobie.

Jeśli bez żadnej ukrytej intencji chciał iść z nim na Bal – być może mógł to zrozumieć. Jeśli tylko grał, robił to w swoim najlepszym wydaniu.

Harry go do tego nie zachęcał, chociaż raz za razem ogarniała go przemożna chęć, by rzucić kąśliwą odpowiedź z ironicznym uśmiechem. Ale nie chciał dawać mu satysfakcji. W każdym razie jeszcze nie. Musiał przynajmniej stworzyć jakieś pozory. Dzisiaj zresztą jeszcze mógłby być ostrożny i czujny; zrobić co trzeba, obserwować go trochę i wrócić.

Hibiskus i tarta dyniowaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz