Draco przemknął przez Pokój Wspólny tak prędko, że nawet nie zdążył rozpoznać nielicznych osób, które tam były. Przelotnie dostrzegł tylko odwracające się głowy i zaskoczone wyrazy rozmazanych twarzy.
Przebiegł całą drogę od Wielkiej Sali, mięśnie paliły żywym ogniem i od dawna brakowało mu oddechu, ale pomimo tego wskakiwał po dwa schodki na raz do dormitorium szóstej klasy. Popchnął drzwi tak mocno, że odbiły się od ściany z głuchym hukiem i niemal zamknęły z powrotem.
On w tym czasie przypadł już do kufra Harry'ego, ledwie dostrzegł, że pomieszczenie jest puste. Szybkie, nierówne uderzenia serca zagłuszały jego własne myśli; było tylko nieokreślone, wszechogarniające uczucie strachu. Wrażenie, że powinien być gdzieś indziej, że stanie się coś złego.
Wyszarpnął i rozłożył Mapę Huncwotów, na resztce tchu wypowiedział formułę, by ją odczytać. Z trudem skupił wzrok, litery tańczyły mu przed oczami.
Gdzie mogli być, gdzie poszliby po kolacji? Sprawdził bibliotekę i prowadzące do niej korytarze – nic. Rozbieganym spojrzeniem śledził kolejne piętra, w rosnącym zdenerwowaniu szukał kropki podpisanej "Weasley" lub "Granger"; dlaczego nigdzie nie mógł ich znaleźć akurat wtedy, gdy potrzebował ich najbardziej?
Zamiast tego jego oczy zablokowały się na punkcie obok nazwiska "Harry Potter". Żołądek jeszcze mocniej zacisnął się w supeł. Był w gabinecie Moody'ego, tym przy klasie OPCM.
Ale obok niego wcale nie znajdował się Alastor Moody.
Tylko Bartemiusz Crouch Junior.
Trybiki rozpędzone w głowie Draco zazgrzytały i gwałtownie stanęły.
W tej samej chwili obie kropki zniknęły z Mapy.
On natomiast z pewnym oporem, jakby cały świat zwolnił, przywołał wspomnienie ze swojej ostatniej wizyty w Malfoy Manor; ten urywek rozmowy, który usłyszał z głównego korytarza.
— ...jest nieprzewidywalny.
— Zdobędzie nam dzieciaka. Jeśli potem będzie robił problemy, to go sprzątniemy. On jeden na nas wszystkich.
— Crouch nie da się sprzątnąć.
Zdobędzie dzieciaka.
Harry'ego.
Draco zerwał się na równe nogi.
***
Punkt graniczny między hrabstwami okazał się leżeć pośrodku niczego. Gdy Moody aportował ich na miejsce – dzięki Merlinowi, że znał lokalizację – otaczały ich tylko gęste drzewa i cisza tak głęboka, że chyba słyszał rozpaczliwe bicie własnego serca. Uschnięta trawa skrzypiała pod ich butami, skórę zaatakowało zimno, ale niemal tego nie poczuł.
Szalonooki ruchem głowy wskazał mu kierunek, więc bez zwłoki, choć przepełniony strachem, ruszyli w tamtą stronę. Oczy przyzwyczaiły się do mroku i dostrzegł między pniami drzew zarys starego, średniej wielkości budynku. Punkt wyglądał na od dawna opuszczony – jedno z okien zabito deskami, niegdyś białe ściany pokrywał brud i pył.
Otoczenie pozostawało idealnie spokojne, ale to tylko potęgowało lęk. Wewnątrz, coraz bliżej, byli Śmierciożercy i Syriusz.
— Musisz wejść pierwszy — powiedział Moody półgłosem, nachylając się w jego stronę. — Żeby przekonać ich, że jesteś sam i żeby poczuli się swobodnie. Będę zaraz za tobą, zadbam, żebyś ty i Black pozostali bezpieczni. Postaraj się chociaż chwilę grać na czas, aurorzy muszą dotrzeć na miejsce. W odpowiedniej chwili dam im znak i wkroczą do akcji, wtedy po prostu zadbaj, żeby żaden ze Śmierciożerców nie skupił się na tobie. Nie wiem ilu ich będzie, ale powinniśmy mieć przewagę liczebną i obejść się bez strat.
CZYTASZ
Hibiskus i tarta dyniowa
Fanfiction„Niewielkie, lśniące płatki wirowały na wietrze, na ziemi zdążyła powstać cienka warstwa puchu. Wargi rozciągnął mu bezwiedny uśmiech - błonia niknęły w ciemności i drobinach bieli i było pięknie. Było cudownie; szkło w ręce paliło zimnem, mróz kąsa...