Rozdział XX

2.3K 112 138
                                    

Przez ostatnie tygodnie starałam się wiele rzeczy zrozumieć. Doszukiwałam się sensu w tym wszystkim, co mnie otacza. Szukałam czegokolwiek, co pomogłoby mi się czegoś o mnie dowiedzieć. Próbowałam dostrzec te iskierki chłopaków na znak kolejnych wyścigów. Starałam się zrozumieć mojego ojca, który większość życia spędzał w pracy, zamiast z nami. I jedyne co zrozumiałam to, to, że psy nazwane kotami są zabawne, ojciec jest pracoholikiem, a chłopacy muszą być, delikatnie ujmując psychopatami, bo każdy ich wypad, kręcił ich niesamowicie bardzo. Nie dowiedziałam się jednak zupełnie nic o mnie, bo nawet stare zdjęcia z lat dzieciństwa odkopane z szafy, nic nie zdziałały. Za to całkiem przypadkiem dowiedziałam się, kiedy mniej więcej opuściła nas mama. A zrobiła to w tym okresie, gdzie ludzie powinni cieszyć się z nadchodzących świąt i zaczynać je dokładnie planować. Zrobiła to wtedy, kiedy mój ojciec ją najbardziej potrzebował. Zostawiła nas w listopadzie - pod koniec. Wiem też, że dla ojca co roku jest to potwornie trudny czas, zważając na to, że wtedy także stracił swoją mamę. I mogłam domyślać się, że nadgodziny jego pracy ratowały go przed myśleniem o tym wszystkim. Mogłam domyślać się, że wtedy załamywał się tak bardzo, jak nigdy. I jestem pewna tego, że boli go to jak nic innego na tym świecie. Bo już nic nie może go zniszczyć bardziej - nawet ja. Wiem także, że powinien chodzić na terapię, a czy to robi, tego już nie jestem w stanie powiedzieć. Być może tak, bo wie, że tego potrzebuje, a być może nie, bo twierdzi, że nic nie jest w stanie uleczyć jego ran.

Wygląda na to, że jesteśmy rodziną tylko na papierze - nic o sobie nie wiemy. No, a przynajmniej od momentu, kiedy opuściła nas mama, bo przed tym na zdjęciach wyglądamy jak prawdziwa rodzina. Problem tylko jest taki, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. A to wszystko wiem z listu, w którym ojciec wylał swój żal do niej. Trafiłam na niego przypadkiem, szperając w paru dokumentach. Wspominał tam także o relacjach z nami. Sam twierdził, że ja, Damian i on, nie do końca się dogadujemy. Pisał o tym, że nie umie sobie z nami poradzić, ale i tak w dużej mierze wie, że jesteśmy najlepszymi dziećmi, jakie kiedykolwiek mógł ktokolwiek mieć, ale ja wcale nie jestem z tego zadowolona. Pochłonęłam tak bardzo jego żal, że przez moment - dłuższy moment - zapomniałam o sobie i otoczeniu wokół mnie. Doszło do tego, że każdy po kolei zaczynał coś zauważać - a tu kilka kilogramów mniej, a tu brak zapału do pracy, a tu siedzę sama w domu, a tu się nie odzywam w towarzystwie, a tu jestem zamyślona, aż po dezaprobatę do wszystkiego. A ja jedynie co potrafiłam odpowiedzieć to: tak wyszło. I nikt, zupełnie nikt nie był z tego zadowolony.

W biegu tych kilku tygodni, gdy pojawił się listopad, nie działo się nic wartego większej uwagi. Odsuwałam stopniowo i po kolei wszystkich, którzy cokolwiek zauważali. Odsuwałam od siebie ludzi, na których zależało mi najbardziej. Nie chciałam zbędnej uwagi, a skupianie się na mojej osobie w grupie ludzi nie było dobrym pomysłem. Może trochę także w tym czasie marzyłam. Nie będę kłamać, ale wizja mnie w miejscu, do którego kiedykolwiek chciałabym dojść, wprawiała mnie w chwilową radość. Chwilową, bo po chwili słabłam w marzeniach, twierdząc, że mogę nie wystarczyć.

Wracając do ludzi, mogłam stwierdzić, że Aiden za cholerę nie posłuchał się mojej rady. Był strasznie upierdliwy w stosunku do mnie i układu, ale chyba... Chyba powoli zaczynał odpuszczać. Choć nie powiem, ale zajęło mu to dość długo.

Madison raz była, raz nie, ale to głównie była moja wina. Jednak wciąż lubiłam ją tak samo mocno, potrzebowałam tylko chwili na oddech. Poza tym wciąż cieszyłam się z jej poukładanego życia z moim bratem, bo z jego szczęścia grzechem byłoby się nie cieszyć.

Co do Zacharego... To cudowny chłopak i przekonałam się o tym nie raz. W tamtą noc, kiedy byłam po swoim pierwszym wygranym wyścigu, czułam się przy nim jakbym naprawdę żyła. Nie to, że nigdy się tak nie czułam... Po prostu ten każdy motylek w brzuchu dawał mi pewność, że coś się dzieje, a mi się to podoba. Mogłabym przysiąść, że był moim cholernym bezpieczeństwem. I w dodatku jedynym. Bez obaw, wciąż nim jest. Tylko już trochę mniej mamy tych motylków w sobie. Już mniej rozmawiamy, mnie się widzimy i o wiele mniej mamy interakcji. Może chłopak za bardzo skupił się na zbliżającym się meczu, by raz na zawsze pokonać Nathaniela, a może to ja za bardzo skupiłam się na tym, by było dobrze. A może oboje za bardzo chcieliśmy się spieszyć, że wyszło tak, jak jest. A może to tylko w moich oczach tak wygląda? W końcu przy ludziach jest jak dawniej, nikt nic nie zauważył. „Może" i tak jest tylko słowem, a liczą się czyny, prawda? A jednak to słowa bolą najbardziej.

No Control [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz