Rozdział 10

953 51 9
                                    

Samotność dawała mi się mocno we znaki. Dlatego z niecierpliwością oczekiwałem przerwy świątecznej podczas, której mógłbym przynajmniej na kilka dni odwiedzić obóz herosów. Miło byłoby się spotkać w innych okolicznościach niż bitwa. Gdy nadszedł ten upragniony dzień wstałem chętnie na śniadanie. Wszyscy byli podekscytowani. Większość uczniów wyjeżdżała do rodzin, ale znaleźli się też tacy którzy zostawali w Hogwarcie na ten czas. Pożegnawszy się z gronem nauczycielskim zmierzałem z uczniami do stacji. Dumbledore nie mógł teleportować mnie, więc musiałem sobie radzić inaczej. Na samą myśl o tak długiej podróży miałem ochotę zawrócić i wybłagać o inny sposób przemieszczania się.
Znalazłem wolny przedział, w którym się rozgościłem. Pani z wózkiem ciągle mnie nawiedziła. Nasza rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

-Kochanieńki chcesz coś z wózka?

-Nie dziękuję

-Ale napewno? Mam tu na przykład czekoladowe żaby albo...

-Naprawdę nie trzeba

-Tak marnie wyglądasz...

-Nie dziękuję

-Może jednak się na coś skusisz?

Moja głowa się wtedy dymiła, zapewne od pomysłów na izolację tej obłąkanej staruszki. Gdy starsza pani wyszła i dała sobie spokój chciałem w końcu wypocząć. Uniemożliwiły mi to drzwi do przedziału otwierające się ponownie.

-Przepraszam?...profesorze Jackson? Moglibyśmy tu usiąść, ponieważ...eee nigdzie nie ma wolnych miejsc?- zapytał niepewnie nie kto inny jak sam wybraniec.

-Jasne zapraszam- powiedziałem pokazując wolne miejsca.

Chwilowo ogarnęła nas niezręczna cisza. Miałem wrażenie, że tylko ja byłem w miarę odprężony. Harry z Ronem i Hermioną usiedli naprzeciwko ściskając się jak najbliżej wyjścia. Moje usta lekko drgnęły na ten widok, jednak szybko zamaskowałem to. Chciałem przerwać tą ciszę, ale w głowie miałem pustkę. Głowiłem się jak zacząć rozmowę i gdy już miałem coś powiedzieć... Zasnąłem. Tak to jest silniejsze ode mnie.

-Panie profesorze! Jesteśmy już na miejscu- obudził mnie dziewczęcy głos.

Zdezorientowany podniosłem głowę. Chwilę mi zajęło ogarnięcie sytuacji, a trójka uczniów nadal stała nade mną. Poczułem się jakby to powiedzieć... nieswojo.

-Taak bardzo dziękuję ekhem- rzekłem powoli i podniosłem się. - No więc miłego świętowania!

Szybko opuściłem przedział przecierając buzię rękawem. Dosyć często zdarza mi się, ślinić przez sen. Wziąłem swój mały bagaż i ruszyłem sam nie wiem gdzie. Przez chwilę podążałem wraz z tłumem, ale potem odłączyłem się, gdy zobaczyłem coś interesującego. Na zewnątrz czekał na mnie LEO VALDEZ z swoim smokiem. Zdezorientowało mnie to dość mocno. Ocknąłem się dopiero gdy zostałem zmiażdżony w szybkim uścisku.

-Brachu tak dawno cię nie widziałem!

Dalej lekko oszołomiony poklepałem go po plecach kiwając głową.

-Zaszczyt przewożenia tak sławnego syna Posejdona przypadł mi! Wiedzieli, że doskonale nadaje się do tej roboty- powiedział z entuzjazmem wyrzucając rękami.

Nie chciałem go martwić, że po prostu potrzebowali kogoś do męczącej roboty, więc po krótkiej rozmowie odlecieliśmy.
Tak wiem jak to brzmi! Ale tak dokładnie było. Śmiertelnicy i tak mają dość namieszane w głowach, więc prawdy nie zobaczą.

-Przysięgam, że jest to najgorszy sposób podróżowania!- gestykulowałem chwilę po tym jak opadliśmy na ziemię docelową.

-To cud, że Zeus mnie jeszcze nie zrzucił- rzuciłem posyłają Leo mordercze spojrzenie.

-Ejejejej ja tylko wykonywałem swoją pracę- powiedział unosząc ręce w geście poddania.

Przewróciłem oczami na to.

-Powinieneś to docenić, bo obydwoje wiemy, że każda pani dałaby się posiekać za taką przejażdżkę ze mną- dorzucił posyłając mi wygrane spojrzenie.

Już miałem się odgryźć, gdy zauważyłem kilka postaci idących w naszą stronę. Od razu na moje usta wkradł się duży uśmiech. Ruszyłem do nich zgniatając wszystkich w wielkim uścisku. Z tyłu usłyszałem jeszcze głośne prychnięcie Valdeza. Po chwili jednak i on dołączył do nas.

I tak powinno zostać zawsze.

Chciałem codziennie witać się tak z przyjaciółmi.
Dać się pokonywać Annabeth.
Uczyć szermierki młodszych obozowiczów.
Spędzać czas z mamą jedząc niebieskie ciasteczka.

Jednak bogowie nie są przychylni. Wszelka empatia jest im obca. Jako herosi staramy się cieszyć każdym dniem. Wiemy, że każda minuta może być tą ostatnią. Świadomość, że na każdym kroku czyha na nas śmierć w własnej postaci, bywa przytłaczająca.

Skupiłem myśli jednak na tym co jest teraz. Łapałem każdy promyk słońca, każdą wesołą nutkę. Wreszcie czułem się jak w domu.

- Gdzie jest Piper?- zadałem po jakimś czasie nurtujące mnie pytanie.

Atmosfera zagęściła się. Grover zaczął jeść puszkę, Nico i Will wiercili się niespokojnie, a dzięki Leo ognisko buchnęło iskrami.

-Piper nie chciała już przebywać w miejscu, gdzie wszystko przypominałoby jej o Jasonie. Odcięła się od bogów, swojego dziedzictwa na rzecz zwykłego życia- powiedziała po chwili Annabeth.

-Oh...- wydusiłem z siebie.

-Szanujemy jej decyzje. Czasami kontaktuje się z nami za pomocą iryfonu, ale wydaje mi się, że coraz rzadziej- dorzuciła Rachel.

Wszyscy po wojnie z Gają zbliżyliśmy się do siebie jeszcze bardziej. Trochę więc zdziwił mnie ten fakt nieobecności Piper. Miałem gorącą nadzieję, że trzyma się dobrze. Po chwil większość zaczęła już się rozchodzić. Wkrótce przy ognisku znalazłem się sam z Annabeth. Siedzieliśmy razem obejmując się.

(Tu nastąpiła chwila, w której zorientowałam się, że jest zima wtedy, ale potem znów przypomniałam sobie coś znaczącego)

Nie potrzebowaliśmy słów. Doskonale wiedzieliśmy o sobie wszystko. Siedzieliśmy, więc tak do późna. Po chwili postanowiliśmy się zdrzemnąć w ciepłych łóżkach.

...



Percy Jackson w Hogwarcie :0Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz