Rozdział 17

81 8 59
                                    

W klatce przed nią znajdowała się kolumna półprzezroczystego śluzu, to było jedyne słowo jakim mogła określić to... coś, kształtem przypominając sylwetkę mniej niż cień padający na kamienie. Stworzenie miało czubek nieco węższy niż resztę, który płynnie przechodził w szerszy "tułów", ale to był tyle, jeśli chodziło o kształt. Nie miało nawet koloru.

Wykrzywiła twarz w obrzydzeniu. Stwór nie kapał, ani nie zostawiał śladów, mimo że zdawał się cały czas poruszać, mieszać, oblewać. W dotyku był jak coś między drobniutkim piaskiem, mąką, a pianą, co odkryła, gdy pierwszy raz spotkała je na korytarzu bez nadzoru. Kusiło ją, by jeszcze raz je uderzyć, tak jak wtedy powalić na ziemię, ale wiedziała, że nie dałoby to takiej satysfakcji. Równie dobrze mogłaby uderzać błoto.

Stworzenie otrząsnęło się jak mokry pies i zaczęło nabierać solidnego kształtu i prawdziwych kolorów. Rozerwało się, formując ze śluzu kości, mięśnie, skórę, materiał je okrywający, ręce, nogi, palce. Czubek "głowy", przez chwilę wyglądał jakby dymił, tworząc tysiące pojedynczych włosów i opadając, dochodząc prawie do "oczu" potwora.

Całość trwała zaledwie kilka sekund i zamiast monstrum pojawił się przed nią jej brat. Prawdziwy, z jej pierwszych wspomnień, nie to wypłowiałe coś, nie ten zdrajca noszący jego twarz, jego kształt, jeśli nawet nie kolory.

Brązowe, lekko rudawe w słońcu włosy, sterczące we wszystkie strony, gdy znowu uparł się by samemu ściąć sobie włosy nożem myśliwskim ojca, z grzywką tuż nad brązowymi oczami z domieszką szarego i zielonego po matce. Opalona skóra od godzin spędzonych na łące, pilnując z dwójką innych dzieciaków krów ludzi z całej wioski. Poprzecierana i pocerowana na łokciach lniana koszula, ciemna kamizelka i luźne, skórzane spodnie z podwiniętymi nogawkami. Kij z kilkuletniego, krzywego drzewka, dużo wyższy od niego i nieporęczny, którego nie chciał odkładać nigdzie.

Chłopczyk przed nią miał może dziewięć lat i uśmiechał się radośnie pokazując dziurę w zębach, gdzie wypadły mu dwa mleczaki, kiedy spadł z drzewa.

Ten sam, który uczył ją mówić i śpiewał, gdy ich matka była zajęta. Którego nazywała "dziadzia", zanim nauczyła się wymawiać jego imię, na co on się rumienił i prosił by przestała, bo nie jest dziadkiem. Ale gdy byli sami, uśmiechał się, bo to było drugie słowo jakiego się nauczyła, zaraz po mama.

Potwór nawet się nie wzdrygnął, gdy uderzyła w kraty, wyginając je. Ani gdy wrzasnęła, niemal wyrywając metal z podłogi.

Monstrum cały czas miało na fałszywej twarzy ten sam uśmiech. Nie ten wielki, gdy coś go rozbawiło. Ale ten, który gościł na jego twarzy, gdy się do niego przytulała albo przysypiała w jego rękach. Ten sam, który Zdrajca na początku też miewał, gdy na nią patrzył.

Ale teraz patrzył na nią już tylko ze smutkiem. Uśmiechy były zarezerwowane tylko dla potworów. Nawet gdy go atakowały. Gdy przez nie krwawił. Gdy go topiły. Gdy rzucały nim jak kamieniem. Gdy łamały mu kości. A kiedy ona starała mu się pomóc, uratować go, w jego oczach był tylko smutek.

Kiedyś był to nawet strach. Teraz jedyne co pozostało, to smutek, zawód i ból.

Nienawidziła potworów za to, co mu robiły. Ale jego reakcja, jego zdrada...

Ona powodowała tylko gniew.

- Em-em – gdyby zamknęła oczy, mogłaby udać, że to naprawdę jego głos – Wiesz, że cię kocham, nawet gdy świat pochłonie pajęczyna

Dziewczynka zamarła. Jak to śmie... Nie ma prawa używać tych słów. One należały do niej i jej brata.

Chociaż jej brat już nie żył, więc teraz tylko do niej.

TrappedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz