Rozdział 9

155 24 45
                                    

Seraphina siedziała na małej polance, opierając się o stare drzewo. Słońce grzało przyjemnie jej bladą skórę, a łagodny wiatr szeleścił wśród liści i tworzył maleńkie zmarszczki na tafli jeziora. Pod palcami czuła delikatną trawę, każde z jej zielonych źdźbeł.

Odchyliła mocniej głowę, tak, że wtopiła się w korę i słuchała. Na początku nic się nie zmieniło. Lecz potem drzewo powoli się z nią zgrało i zaczęła... czuć. Przymknęła oczy, by lepiej się skupić i pod jej powiekami pojawiły się kolory, z wolna przybierając ostre kształty.

To było to samo miejsce, ale setki lat wcześniej. Wyglądało niemal tak samo, lecz drzewa były młodsze, a jezioro pokrywała warstwa lodu. Na jej powierzchni stało dwoje dzieci, mała dziewczynka i kilka lat starszy chłopiec. Ona znajdowała się na tej cieńszej warstwie, blisko środka, gdzie lód pękał pod jej ciężarem. On myślał dość szybko, by znaleźć sposób na uratowanie jej. Mówił coś. Jej łzy zastąpił uśmiech, gdy zrobił krok w jej stronę i udawał, że nie może złapać równowagi. Kiedy znalazł się już dość blisko, zawołał do niej, a ona złapała jedną ręką wyciągnięty w jej stronę, długi kij i powoli położyła się na pękającym lodzie. Była przerażona, ale on się uśmiechał i coś mówił, uspokajając ją. I ciągnął, powoli ciągnął, próbując wydostać ją z niebezpieczeństwa. Aż nagle coś się stało – oczy dziewczynki rozszerzyły się, a kostki chłopaka pobielały od uścisku.

Seraphina nie słyszała dźwięków, ale wyobrażała sobie groźny dźwięk pękającego lodu, który zmusił go do nagłego szarpnięcia. Dziewczynka przeleciała po lodzie dobry metr, zanim chłopak do niej dobiegł i złapał w ramiona, trzymając kurczowo, jakby zaraz miała zniknąć.

Czarnowłosa zastanawiała się, czy jej ojciec też by ją przytulił, gdyby ją zobaczył. Nigdy go nie poznała, nie miała nawet pojęcia jak wygląda. Pamiętała tylko jak przez mgłę gorączkowe obietnice matki, że po nią przyjdzie. Że ją stąd uratuje.

Ale minęły już miliony lat... co jeśli nigdy jej nie szukał? Jeśli mu nie zależało? Matka powtarzała, iż to niemożliwe, że go znała, że by ich nie porzucił, lecz jego nie było.

Jej ojciec może i nie dzielił krwi z Carem, jednak byli z tego samego gatunku. Co jeśli byli przez to podobni? Nie potrafiła sobie wyobrazić Cara dbającego o kogokolwiek. Był na to zbyt... zimny.

Zbyt niewinny. Kobieta roześmiała się, a obraz przed jej oczami zniknął. Car i niewinność?

Ale jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, tak było. Mężczyzna był po prostu jak duże dziecko, zbyt potężne, które uważało inne istoty za swoje zabawki i robił z nimi co chciał.

Tym razem otworzyła oczy, naprawdę je otworzyła. Wokół niej była woda, dość ciepła, by ledwo co ją czuła, otaczająca ją niczym najdelikatniejszy jedwab, łagodnie poruszająca jej włosami.

Lecz ktoś był w pobliżu. Nadszedł czas, by się obudzić. Liście roślin rosnących na dnie podniosły się, ostrożnie wynosząc ją ponad powierzchnię i stawiając ją na posadzce. Woda spłynęła po niej, jakby nigdy jej nie dotykała, gdy podeszła do krat.

Przed nimi stał ośmiokończynowy robot z tacką ze śniadaniem.

- Witaj, Seraphino! Rybki w jeziorku dopisują? – zapytał głosem Jacka. Dźwięk był nieco zniekształcony, lecz to było normalne przy nagraniach. Nienormalne było natomiast to jak słabo brzmiał, czy to stłumienie... Nie było to znaczne, raczej na granicy słyszalności wręcz, jednak spędziła dość czasu słuchając takich nagrań, by zauważyć różnicę.

Ale chłopak nie lubił litości.

- Oczywiście – odpowiedziała z typowym dla siebie spokojem. Jeden z glonów wystrzelił ze stawiku, opuszczając na jej wyciągniętą dłoń niewielką rybkę – Chcesz?

TrappedOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz