ROZDZIAŁ 3

1.5K 61 39
                                    


ROZDZIAŁ 3


„Są rzeczy, które trzeba zrobić, i robi się je, ale nigdy o nich nie mówi. Nie próbuje się ich usprawiedliwiać. Są nie do usprawiedliwienia. Po prostu się je robi. A potem o nich zapomina."
[Mario Puzo – „Ojciec chrzestny"]


„Rzecznik prasowy Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów przekazał, że wczoraj rano odkryto ciało lady Bulstrode w jej własnej rezydencji w Berkshire. Córka zmarłej zawiadomiła Biuro Aurorów, ponieważ podejrzewa, że do śmierci doszło wskutek działania osób trzecich. Trwają czynności w tej sprawie. Ze wstępnych ustaleń wynika, że...."


***

Marznąca mżawka skutecznie zatrzymywała czarodziejów w ich nagrzanych mieszkaniach, a tych którzy musieli wyjść – wciskała w podbite futrem szaty, ocieplane tiary i kaszmirowe szale. Kubek kawy z cynamonem okazywał się spełnieniem marzeń, tak samo jak aromatyczny placek z jabłkiem albo filiżanka kakao. Nie wszyscy jednak mogli zasmakować takich luksusów.

Śmiertelny Nokturn straszył teraz opuszczonymi sklepami, pociemniałymi witrynami i stosami śmieci, zalegającymi na chodnikach, co żywo korespondowało z nowopowstałymi przybytkami. Swoje podwoje otworzyła tam Madame Malkin rozszerzając działalność, kilka magicznych cukierni i kawiarenek, z których teraz buchało ciepło, a także nieliczne sklepy i księgarnie. Nokturn powoli stawał się mniej osobliwy, a bardziej przyjazny.

Stalowoszare niebo wypuszczało strugi lodowatego deszczu wprost na uliczny bruk. Hermiona usiłowała utrzymać się w pionie i osłonić grubą szatą przed zimnymi podmuchami wiatru. Minęła tekstylne imperium, nie zaszczycając wystawy nawet jednym spojrzeniem. Mocniej owinęła wokół szyi szal w barwach Gryffindoru. Z maleńkiej kawiarenki dochodził gwar, choć było dopiero wczesne popołudnie. Radosne czarownice opuszczały Cafe Blanc, o czym zawiadamiał niewielki dzwoneczek umieszczony na drzwiach. Jego dźwięk na chwilę rozproszył panujący mrok i Hermiona prawie się uśmiechnęła. Przez jedno uderzenie serca miała wrażenie, że znów znajduje się w Paryżu. Uniosła twarz, a ogromne krople spadły w jej policzki z impetem. Wzdrygnęła się i przyspieszyła kroku. Śmiech czarownic delikatnie cichł, aż wreszcie stał się jedynie mglistym wspomnieniem. Drzewa pozbawione liści i poskręcane, jeszcze bardziej kurczyły się w swojej nagości. Skręciła w zaułek i przystanęła przed niewielkim sklepem wciśniętym między opuszczony budynek i mieszkalną kamienicę. Wielki drewniany szyld obwieszczający, że oto znalazła się przed „Eliksirami mistrza McPhersona" kołysał się na wietrze wydając nieprzyjemny dźwięk. Pchnęła drzwi z narastającą ulgą, gdy poczuła, że środek skrywa przyjemne ciepło.

Wnętrze pracowni eliksirów zapierało dech w piersi. Dla Hermiony ten znajomy zapach stanowił najlepsze źródło poczucia bezpieczeństwa, szczęścia i nieskończonego piękna. Kojarzył się z Hogwartem, z domem, z Dumledore'm i spokojnymi wieczorami w Pokoju Wspólnym, kiedy siadywali w trójkę – z Harry'm i Ronem - blisko ognia, jedząc czekoladowe żaby i śmiejąc się ze wspólnych psot. Sklepienie sięgało wysoko, tak wysoko że trudno jej było oszacować rozmiar. Po samo niebo pięły się półki z rozmaitymi eliksirami, zaczynami i składnikami – wszystko to było schludnie opisane i poukładane. Hermiona nie mogła nie podziwiać kunsztu i precyzji, z jaką właściciel rozmieścił wszystkie ingrediencje. Osobna półka, nieco bardziej na uboczu - co miało zapewnić sporą dozę prywatności – skrywała zamknięte w szklanych flakonach perfumy. To z nich najbardziej słynął monsieur Ganthier – wirtuoz eliksirów, magiczny wezyr zapachów i niekwestionowany autorytet w dziedzinie łączenia różnych komponentów. Hermiona miała ten zaszczyt poznać go w Paryżu.

Dotarła do półki, na której wymyślne flakony przyciągały spojrzenia. Wiatr Północy. Dekadencja. Upór. Mgła w dolinie. Vendetta. Kaprys wdowy. Jasność. Szept fircyka. Biała katarynka. Emfaza. Szorstki dżentelmen. Klejnot diaspory. Atramentowa noc. Prowansja. Spowiedź Carmen. Burgundowa Królowa.

Hermiona błądziła oczyma po nazwach pachnideł, pragnąc przez chwilę stać się kobietą, noszącą piękne i modne szaty, skraplającą się odrobiną wyszukanych wonności. Znała te zapachy. Wąchała je ilekroć przechodziła tuż obok pracowni eliksirów, gdzie swoje produkty dostarczał mounsieur Ganthier. Powiedział jej pewnego razu, że byłaby idealnym Wiatrem Północy. Ten aromat zawsze był jej niezwykle drogi, jakby wyrażał ją bardziej niż cokolwiek innego. Zwykle była tą pragmatyczną, tą mocno stąpającą po ziemi, tą rozsądną i obowiązkową. Ale tutaj, w tym miejscu, chciała przez chwilę wyobrażać sobie, że jest kimś innym. Wzięła flakon do ręki, by podziwiać jego kształt.

- Doprawdy Granger? – drwiący głos, lżejszy nawet od szeptu, wzbił się w powietrze tuż obok niej. Czuła, jak za jego sprawą podnoszą się jej włoski na karku. Pachniał czymś wyjątkowo ekskluzywnym, tak jak można było to przewidzieć. Nie rozpoznawała tego zapachu, ale musiała niechętnie przyznać, że był stworzony jak na jego miarę. Na włosach nieomal czuła jego oddech. A potem prawie bezszelestnie przemieścił się na drugą stronę regału. – Bursztyn i cytryna, zmieszane z delikatnym tchnieniem mrożonych jagód, mchu i wawrzynu? Wypływające później na niezbadane wody ambry, wanilii i drewna tekowego, by wreszcie dotrzeć do zmysłowych nut kwiatu afrykańskiej pomarańczy?

Bez wątpienia mógłby ją smagnąć batem. Wrażenie byłoby tylko odrobinę inne. Był draniem, a wyśmiewanie się z prawdziwych, schowanych głęboko i ukrytych nawet przed najbliższymi pragnień było już wyrafinowanym rodzajem słownego Cruciatusa.

- Zamknij się, Malfoy! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Respons brzmiał słabo nawet w jej uszach. Wiedziała jak bezradnie to brzmi. Wiedziała, że te trzy słowa nie oddawały nawet w połowie bólu, złości i upokorzenia, które odczuwała przez moment, zanim wmówiła sobie, że ten drań nie wie po co tu przyszła. Nie wie, że głównie po to, by powąchać Wiatr Północy. Machinalnie wstrząsnęła ramionami. Czerń mignęła jej między wolnymi przestrzeniami na regale. Nie podobało jej się, że ją tu spotkał. Że odkrył jak wpatruje się w ten konkretny flakon. Taka wiedza wydawała się być zbyt intymna.

Na pewno po prostu zgadywał. Mogła przecież sięgnąć po pierwszy lepszy perfum! Na Merlina, mogła nawet nie znać tej pracowni eliksirów! Odprężyła się i wzięła głęboki oddech. Tak, właśnie tak – Malfoy po prostu celował słowami jak pociskami, licząc że trafi w cel, ale mając na względzie także porażkę. Niczego o niej nie wiedział, nie mógł jej teraz wyśmiać. Minęło zbyt wiele lat, by miał jakikolwiek punkt zaczepienia.

Stał po drugiej stronie regału, trzymając w dłoni flakon męskich perfum. Przyglądał mu się, ale najwyraźniej stanowił jedynie rekwizyt, nie widział go tak naprawdę. Jeśli przyszedł tutaj na zakupy, była to spora niedogodność. Jeżeli pojawił się, żeby grzebać w sprawach lady Bulstrode, tym gorzej. Hermiona podejrzewała to drugie.

- Spodziewałbym się raczej zapachu magii – dodał kąśliwie, podkreślając jak zupełnie nie miał zamiaru jej słuchać. Widziała pomiędzy flakonami, jak marszczył brwi w skupieniu. – Zapachu skoszonej trawy, pergaminu, czerpanego papieru, atramentu i kociego futra. Ach, nie, poczekaj... - machnął dłonią w powietrzu - to by była Amortencja!

Jego szept w zacisznej pracowni był doskonale słyszalny. Hermiona czuła się tak, jakby Malfoy szeptał jej prosto do ucha. Taka odległość powinna była obudzić syreny alarmowe w jej głowie, zamiast tego przez krótką chwilę poczuła się oszołomiona. Pamiętał czym pachniał dla niej ten eliksir? To był kompletny nonsens. Gdzie on mieścił tak bezużyteczne informacje? Dlaczego w ogóle postanowił wypowiedzieć te słowa na głos?

- Malfoy, jeszcze jedno słowo, a oberwiesz klątwą – warknęła, otrząsając się z szoku i kierując dłoń w stronę wnętrza szaty, gdzie bezpiecznie spoczywała jej różdżka. – Przysięgam, że...

- Bardziej pasuje do ciebie brzoskwinia, ambra i lekki posmak wawrzynu – powiedział, a jego twarz widoczna przez wolną przestrzeń między buteleczkami wyglądała na zamyśloną. Podniósł głowę i nagle jego szare oczy wpatrzyły prosto w jej brązowe. Miał niezwykle jasne tęczówki. Nigdy wcześniej nie zwróciła na to uwagi, ale to było normalne, bo nigdy wcześniej nie miała do czynienia z Malfoyem więcej niż było to koniecznie. Były dziwnie jasne, jaśniejsze niż u kogokolwiek innego. - Dodałbym jeszcze subtelną nutę kwiatu pomarańczy, jak w Wietrze Północy, ale zamiast kwaśnego aromatu cytryny warto byłoby wrzucić odrobinę cynamonu. Coś jak zapach jesieni, Granger. – Oparł się wygodnie ramieniem o półkę i obracał w dłoniach flakon. Swobodna poza jeszcze bardziej podkreślała elegancję jego prezencji. - Dym z ogniska, pieczone jabłka, woń kolorowych liści, ciepłego kakao i gruszki. O tak, trochę gruszek zamiast mrożonych jagód. Mech mógłby zostać, drewno tekowe również. Co o tym sądzisz?

Hermiona wpatrywała się w widoczny fragment jego twarzy bez słowa. Dłoń zawisła na różdżce, a jej ciało zesztywniało. Co on opowiadał, na litość Godryka?!

- Masz rację – westchnął cierpiętniczo, kiwając głową niby na znak zgody. – Trochę porzeczki. Musi być coś odrobinę kwaśnego, dla rozbicia aromatu i uzyskania świeżości. Porzeczka będzie pasować.

Kiedy zamrugała, jego postać znikła z pola jej widzenia. Przez chwilę stała w miejscu, niezdolna się poruszyć. Co to właściwie miało być? Dlaczego znał skład perfum, na które patrzyła? Czemu w ogóle się do niej odezwał? Po co wyrecytował czym kiedyś, dawno temu, pachniała dla niej Amortencja? I kto dał mu prawo, by komponować w głowie zapach dla niej, podczas gdy tak naprawdę była dla niego zupełnie obcą osobą – obmierzłą Gryfonką, szlamą i kujonką z wiecznie rozczochranymi włosami?

Po chwili usłyszała jego głos przy ladzie. Pytał o warzyciela laudanum dla lady Bulstrode. Drań! Chciał ją po prostu wyprowadzić z równowagi i zyskać na czasie, by samemu dostać wszystkie potrzebne informacje. Hermiona podeszła do kontuaru w momencie, gdy Malfoy trzymał w palcach karteczkę z adresem. Kiedy odchodził, ruszyła za nim. Czujesz się zagrożona? Atakuj! Hermiona poczuła, jak rumieniec gniewu i zażenowania wpływa jej na twarz. Ten człowiek przekraczał jej granice tolerancji. Znowu ją obrażał, jak wtedy w Hogwarcie, ale teraz uderzał w zupełnie inne nuty. Efekt jednak był taki sam – znowu czuła się gorsza, wyśmiana, miernie kobieca.

- Wszystkim nieczystokrwistym przeznaczasz jakiś zapach? – zapytała nonszalancko, mocniej opatulając się szalem, dla podkreślenia, że w czasach szkoły była jeszcze dodatkowo we wrogim domu. Czuła wewnętrzny przymus, by mu o tym przypomnieć. Nie było nic, co mogłoby ich zmusić do rozmowy. Nic, co powinno ich do niej skłaniać. – Co to jest, Malfoy? Ambra? Wawrzyn? A może to ten dym z ogniska, co?

Zatrzymał się tylko chwilę. Rzucił jej krzywy uśmiech, po którym poczuła się jeszcze gorzej. Być może uderzyła za nisko. Odwołanie się do ideałów czystej krwi, które okazały się być gwoździem do trumny czystokrwistych rodów, było ciosem poniżej pasa.

- Bardzo ładnie zapamiętałaś składniki. Ćwiczysz pamięć zanim pojedziesz do Hogwartu uczyć? Nie, nie odpowiadaj. To oczywiste, że ćwiczysz. Będziesz cytować podręczniki całymi zdaniami, czy tylko we fragmentach? A co do śmierci Bulstrode... Wolałbym, żebyś zajęła się czymś innym, Granger – obwieścił ostro, chowając kartkę z adresem warzyciela do kieszeni płaszcza. – Laudanum zostaw mnie. Możesz nie wierzyć, ale umiem rozpoznać trujący eliksir, jeśli go zobaczę. I umiem ocenić, czy ktoś jest skłonny, aby taki stworzyć.


***

Harry przyglądał się zaścielającym biurko magicznym fotografiom i notatkom. W powietrzu wirowały samoloty, uparcie robiąc ósemki tuż nad jego rozczochranymi włosami, a otwarte drzwi wpuszczały niezbyt przyjemne dla ucha dźwięki nowego utworu Fatalnych Jędz. Harry mógłby wyciszyć biuro, a samoloty odesłać do swojej sekretarki. Nie zrobił tego jednak. Wśród księgozbioru lorda Bulstrode'a odnalazł - ku własnemu zdumieniu - wciśnięty między pozycje botaniczne terminarz. Czy Bulstrode próbował go ukryć, czy zrobiły to skrzaty, a może ktoś inny przez przypadek włożył go między książki? Czy Malfoy widział go tam, gdy wszedł do gabinetu? Dlatego sugerował przejrzenie pozycji na półkach?

Nie było to ważne, teraz najistotniejsze wydawało się, że mąż ofiary przebywał bardzo daleko od domu, podczas gdy ona umierała. Sympozjum w Salem odbywało się tylko raz w roku, a w terminarzu oznaczone było na czerwono. Hanna już potwierdziła obecność Bulstrode'a w wielkiej willi potentata branży warzycielskiej. Tajemnicą poliszynela było, że Bulstrode, choć pozbawiony umiejętności warzenia eliksirów, mocno tkwił w samym centrum ekonomicznych walk między znanymi mistrzami eliksirów brytyjskiego światka. Tuż po klęsce Voldemorta z ukrycia zaczęli wypełzać genialni warzyciele, by wreszcie móc zarabiać bez obawy o odwiedziny tego monstrum. Do tej pory chowali się w piwnicach własnych domostw i wynajmowanych suterenach, sprzedając tajne mikstury pod osłoną nocy. Wszystko to, by ustrzec się przed odwiedzinami Śmierciożerców, którzy przystawiając do gardła różdżkę, zażądają śmiercionośnych kompozycji dla swojego pana. Najwyraźniej jeden Snape nie wystarczał.

Bulstrode bardzo szybko wyczuł chłonność rynku i jego potencjał. Żonglował kontaktami i ingrediencjami niczym wytrawny cyrkowiec. Z jednej strony miał bowiem do czynienia z drobnym wszakże rzemiosłem, z drugiej zaś przed oczyma rysowała mu się zapewne wizja świetlanej przyszłości, rozwoju i zmonopolizowania rynku eliksirów, który trzymałby mocno w garści. Bulstrode nie był ani najmądrzejszym ani najsprawniejszym czarodziejem, ale jego obsesja na punkcie wzbogacenia się mogła przyćmić nawet słońce. Zamiast – jak wszyscy – wyśmiewać się z Luny Lovegood i jej teorii dotyczących przedziwnych zwierząt, Bulstrode poszedł za ciosem i z pomocą totumfackich stworzył rzekomy eliksir chroniący przed ich atakiem. Lovegoodowie i cała rzesza innych świrów, jak zwykł ich nazywać sam podpity Bulstrode, łykała to wszystko bardzo chętnie i zostawiała mu całe stosy galeonów w zamian za bezużyteczne mieszanki kilku tanich składników. Nawet Harry wiedział, że jeśli potrzebuje na gwałt syropu z ciemiernika lub sproszkowanego rogu jednorożca do eliksiru spokoju, może znaleźć to wszystko u Bulstrode'a. Szara Eminencja eliksirów była tak subtelna jak słoń w składzie porcelany, ale dopóki czarodziej nie sprzedawał niczego nielegalnego i póki nie zagrażał swoją działalnością innym – ministerstwo nie mogło mu niczego zabronić. Każdy orze, tak jak może, Potter – zwykł mu mawiać, gdy późnym wieczorem Harry zjawiał się w jego progach. Hermiona nie musiała o tym wiedzieć, rzecz jasna.

Sęk w tym, że będąc w Salem, nie mógł być w domu. Oczywiście trzeba to jeszcze zweryfikować, sprawdzić świstokliki i sieć Fiuu, ale Harry był skłonny wierzyć, że Bulstrode nie odpuściłby takiego wydarzenia. Nie przerywałby też spotkania, by wrócić do swojej rezydencji, ukatrupić żonę, aby potem z powrotem w pełni glorii i chwały pojawić się na przyjęciu, jakby nic się nie stało. Nie był typem zimnokrwistego mordercy. Zresztą w grę wchodził światowy rynek, na który Bulstrode od dawna się ślinił. Dlatego rozpowiadał wszem i wobec, że jest w posiadaniu miliona ingrediencji, których zasadniczo próżno szukać w większości pracowni. Włosy smoka azjatyckiego? Proszę bardzo! Wydzielina korniczaka? Żaden problem. Krew salamandry, kamień księżycowy, skarabeusz? Nie ma sprawy. Ale to wszystko sprowadzało się do jeszcze jednej, niezbyt optymistycznej konkluzji – jeśli Bulstrode dysponował dowolnymi składnikami, to mógł otruć swoją żonę rękami własnych skrzatów domowych i nawet bez ich wiedzy. Harry wyprostował się na krześle i odepchnął od biurka. Jeśli użyto eliksiru, trującej ingrediencji, czegokolwiek co mogło spowodować śmierć – Malfoy to odkryje. Jeśli nie, Bulstrode będzie oczyszczony z wszelkich podejrzeń. Niemniej byłby większym idiotą niż ktokolwiek przypuszczał, gdyby ją zabił. Wszyscy wiedzieli, że ma ogromne składowisko ingrediencji w piwnicy. Harry wreszcie odetchnął i wyciągnął dłoń ponad głowę. Papierowy samolocik najpierw dziabnął go w palec, ale potem łaskawie dał się odpakować.


***

- On jej nie kochał, oczywiście, ale to naprawdę nic dziwnego. Podobno rodzice zmusili ich do tego małżeństwa. Kiedyś stare rody rościły sobie prawo do wywierania takich nacisków. Mama była półkrwi i bardzo bogata, ojciec był znany, czystokrwisty i zubożały. On mógł uczynić ją bardziej popularną, o co zawsze zabiegała, a ona mogła spowodować, że jego podupadająca rezydencja w Berkshire nadal będzie należała do rodziny. To był czysty interes, jak wiele małżeństw w tej sferze, Potter.

Hermiona założyła ręce na piersi i wyjrzała przez okno na rozległy ogród. Szron wciąż pokrywał ziemię cienką białą warstewką, osiadając delikatnie na bluszczu, którym okryte były stare dęby i buki. Słońce dopiero podnosiło się na niebie, czyniąc poranek istnym preludium różowości.

- Kłócili się? – dopytywał Harry, bacznie obserwując twarz Millicenty i samonotujące pióro. – Dochodziło do awantur, cichych dni, wzajemnego wbijania szpil?

W gabinecie było cicho i ciemno. Ciszę przerywało jedynie tykanie antycznego zegara i skrobanie pióra.

- Kiedy jeszcze tu mieszkałam prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiali – odparła ze znużeniem. Ciemne kręgi pod jej oczami stanowiły smutny obraz nieprzespanych nocy. – Ojciec ciągle gdzieś wyjeżdżał, zostawiając nas same na długie tygodnie. Nigdy nie widziałam, żeby mama z tego powodu ubolewała.

- Miała kochanka? – Hermiona nie spuszczała wzroku z rozpościerającego się tuż za szybą widoku. W jej ustach to pytanie brzmiało nienaturalnie.

Zawsze wydawała się do granic możliwości purytańska. Nawet Harry, będący z nią w bliskich stosunkach, nigdy nie poruszał takich tematów. Kwestię związku z Ronem odłożyli w bardzo odległe miejsce i Harry miał nadzieję, że nigdy do niej nie wrócą. To nie był temat, który chciał przedyskutować. Hermiona pytająca o kochanka, o kwestie seksualne czy nawet emocjonalne była Harry'emu odrobinę obca. Ale to wciąż była ta sama przyjaciółka, ta sama kobieta, z którą u boku ratował czarodziejski świat. Zdumiewające, jak trudno było mu przełknąć to pytanie, podczas gdy zupełnie nie przeszkadzało mu, że dziewczyna stała się wojownikiem i ruszyła w nieznane, nie pytając, nie marudząc, nie utyskując na nic. Teraz wydawała mu się krucha – po raz pierwszy chyba - jej ręce ginęły w za dużym beżowym wełnianym swetrze, włosy skręcały się w sprężynki, a słoneczna poświata nadawała im rudawy poblask.

- Ja... Możliwe – zaryzykowała Millie. – Był ktoś... Pisywała do niego listy. Znalazłam kiedyś jeden.

- Gdzie mogą być te listy? – chciał wiedzieć Harry.

W duchu westchnął. Trzeba im było jeszcze kochanka do kolekcji. Jeśli Bulstrode o nim wiedział, a przecież skoro Millie znalazła listy, to i panu Bulstrode'owi mogły one wpaść w ręce – wtedy śmierć jego żony zaczynała wyglądać zupełnie inaczej.

- Mąż jest zawsze pierwszym podejrzanym – powiedziała zamyślona Hermiona, odwracając się. Harry drgnął na ten dźwięk dziwiąc się, że wypowiedziała jego myśli na głos. – Słyszałam jednak, że był w Salem. Sympozjum warzycielskie, czyż nie?

Millie odchrząknęła nerwowo i wyprostowała się w fotelu. Jej twarz zrobiła się o ton bledsza.

- Nie mam pojęcia, gdzie wtedy był. Nie wiem kto ją zabił, ale ktoś musiał to zrobić! Nie popełniła samobójstwa! Znam własną matkę, wiem że planowała przyszłość, chciała wyrwać się z Berkshire, zmienić otoczenie, podróżować po świecie z...

- Z kim? – podłapał Harry. – Z kim chciała podróżować? Jak nazywał się jej kochanek, Millie?

Millicenta westchnęła głośno i oblizała usta. Przez moment milczała, jakby próbowała zebrać się w sobie, a potem powiedziała bezbarwnym tonem:

- Saul Croaker.




Wiatr Północy - część I - DramioneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz