V wstał o świcie. Był wypoczęty i w dobrym humorze. Naszykował śniadanie, kawę, a potem wrócił do sypialni i usiadł na brzegu łóżka. Pogładził Jeong-guka po czole, a potem wplótł palce w jego potargane od snu włosy.
— Wstawaj, czas do tej twojej pracy — powiedział do niego żartobliwym tonem i potrząsną nim lekko. — Śniadanie i kawa, gotowe.
Jeong-guk otworzył ciężkie powieki.
— Od kiedy wstajesz tak wcześnie? — zapytał zaspany. — Czy to nie tak, że leki powinny sprawiać, że śpisz długo jak kiedyś?
— Długo spałem od problemów, a nie od leków — wyjaśnił V. — Swoją drogą powoli się kończą, trzeba się rozejrzeć i albo pójść do lekarza, albo obrabować aptekę — zażartował, bo o ile wenflonu i leków pooperacyjnych pozbył się kilka dni temu, to niestety leki na depresję miały zostać z nim raczej na zawsze.
Jeong-guk przewrócił się na bok. Objął ramionami jego nogi i cmoknął go w kolano.
— Pójdziemy do lekarza — wybrał mniej ryzykowną opcję. — Znajdę go dla ciebie, nic się nie martw.
V poklepał go po tyłku.
— Skoro tak mówisz, to wcale się nie martwię — zapewnił. — A teraz wstawaj. Śniadanie czeka — ponaglił i uwolnił nogi z jego objęć.
Niespełna godzinę później wyprawił Jeong-guka do pracy, cmokając go w policzek na pożegnanie, jak co rano. Nie wiedzieć czemu, cały ten poranny rytuał, sprawiał mu wiele satysfakcji. Czuł się w tej roli naprawdę komfortowo, więc kiedy Jeong-guk zniknął z podjazdu, poszedł do łazienki. Chciał się umyć, ogolić, a potem ubrać w workowate spodnie i zrobić zakupy, żeby ugotować obiad, a jeszcze później, jeśli starczyłoby mu czasu, może poczytać książkę. Czuł się lżej po wczorajszej rozmowie, pomimo że wiadomość do Nam-joona nie dawała Jeong-gukowi spokoju, ale gdy stanął przed lustrem w łazience i przyjrzał się swojemu odbiciu, cały zapał uleciał z niego jak para. Oparł się dłońmi o brzeg umywalki i zamrugał oczami z niedowierzaniem. Ze srebrnej, okrągłej tafli patrzył na niego zarośnięty, blady i zgarbiony człowiek z podkrążonymi oczami. Ubrany wciąż w wymiętą piżamę i bosy, choć w lustrze nie było tego widać, to nie zmieniało to faktu, że czuł się żałośnie. Jak jakiś bezdomny. Ten widok niesamowicie go przygnębił.
— Kim ty jesteś? — zapytał sam siebie.
Poczuł się zmęczony sam sobą i swoją egzystencją. Minęło niecałe półtora miesiąca, od kiedy tu byli, a on wciąż tylko gotował, sprzątał i generował zmartwienia. Raptem raz był na plaży i na spacerze. Żałosne. A przecież w przeciwieństwie do Jeong-guka nie czuł bariery ani językowej, ani żadnej innej. Był wiele razy za granicą. Może nie w Australii, ale jakie to miało znaczenie? Nie bał się tego miejsca ani żadnego innego na świecie. Jedyne, przed jakim czuł respekt od pewnego czasu to piekło. Bał się tam trafić, bo wiedział, że jeśli istnieje naprawdę, to jest to miejsce, w którym z całą pewnością nie będzie Jeong-guka. Będzie za to ktoś inny. Ktoś, kogo nie chciałby spotkać przenigdy w tym czy innym życiu.
G-guk.
Znów spojrzał sobie w oczy i spłynęło na niego uświadomienie, że nawet po jego śmierci nie wyglądał tak, jak teraz.
Co się z tobą stało? Nigdy taki nie byłeś — zarzucił sobie z pretensją w myślach. — Dlaczego tego dopuściłeś?
Poczuł nieodpartą tęsknotę za wyprasowaną koszulą, marynarką i... fryzjerem. Zapachem dobrych perfum i zegarkiem na ręku. Za tym sobą, którym był jeszcze niedawno.
Przecież ten człowiek wciąż tu jest. Zrób coś z tym! — warknął do swojego odbicia, choć wciąż słowa wypowiadał tylko w swojej głowie. — Masz pełne konto pieniędzy, jesteś wolny i zamiast używać życia, użalasz się nad sobą, ciągnąc JK'a w dół za sobą. Mam cię dość. Ogarnij się! Porzygam się, jak jeszcze raz zobaczę twoje żałosne odbicie. Nie dziwię się, że JK ucieka przed tobą do pracy! — niemalże krzyknął na głos i to ostatnie zdanie uderzyło w niego najbardziej. — Czy JK tęsknił za mną, takim jak kiedyś? — zaczął zadręczać się pytaniami. — Zapewne nie — odpowiedź pojawiła się natychmiast. — Ale pewnie tęsknił za kimś, kto chodził codziennie ubrany i uczesany jak człowiek, a nie jak zombie.