V obudził się rano pierwszy. Bolała go twarz od maski i całe ciało, ale w świetle dnia wszystko wyglądało inaczej niż wczoraj. Jakoś tak bardziej realnie, uderzająco prawdziwie, jednak nie tak, żeby sytuacja była nie do przyjęcia. Wczoraj był załamany faktem, że żyje. W takim stanie. Niemalże jak roślina. Chciał umrzeć. Ale dziś... Dziś pomimo bólu i odrętwienia był zły na siebie za to, co powiedział wieczorem. JK na to nie zasługiwał. Wiedział, że go tym skrzywdził. Owszem, to było przytłaczające, zobaczyć siebie takiego okaleczonego. Poczuć ten ból, niemoc i uświadomić sobie, że jest się zdanym na czyjąś łaskę, będąc jednocześnie balastem. Miał być schronem, bezpiecznym miejscem, a stał się kłopotem. Nie przemawiały do niego słowa Jeong-guka, że to chwilowe, że minie, tylko potrzeba trochę czasu. Dziś to rozumiał. Umysł miał trzeźwiejszy. Miał więcej... chęci do życia? Tak. Owszem. Pomimo bólu, chciało mu się żyć.
To było jak głęboki oddech, który mógł zaczerpnąć po wynurzeniu się z otchłani ciemnej wody. Uzdrawiające. Na chwilę pobiegł myślami do łazienki i do szumu wody w wannie, pod którą był skryty, gdy topiono jego ojca. Wróciło do niego wspomnienie, że gdy został postrzelony w domu Ji-mina, topił się we własnej krwi i że tego nie żałował.
Nie.
On już się tego nie bał. Nie bał się utonąć, bo ktoś złapał go za rękę i pomógł wydostać się na powierzchnię.
Spojrzał w bok. Jeong-guk leżał na wznak na poduszce, a głowę miał przekręconą w jego stronę. Usta miał uchylone i nabrzmiałe od snu, w którym wciąż był gdzieś głęboko pogrążony.
To był on?
Przypomniał sobie łzy w jego oczach, gdy się wybudził. Widział je wyraźnie i to jak próbował je powstrzymać. On na niego czekał. Kochał go. Zrobił dla niego tak wiele. Znów. Po raz kolejny udowodnił mu, jak wiele do niego czuje. Powinien być mu wdzięczny, a zamiast tego zachował się jak łajdak.
Najlepszy człowiek, jakiego spotkałem — pomyślał i znów poczuł się jak winowajca. — Zawiodłem go. Znów. Czy ja jestem stworzony do tego, żeby go zawodzić? — zapytał sam siebie i wciąż chłonął go wzrokiem.
Włosy miał potargane i jak zwykle wygolone na jednym boku. Tatuaż na ręce sięgający barku był tak samo ordynarny i tak samo bardzo rzucał się w oczy, jak każdego dnia, który pamiętał. Nic się nie zmieniło. Umięśniona klatka piersiowa unosiła mu się powoli i opadała, a w niej biło najlepsze serce, jakie znał. Miał ochotę go pogłaskać po niej, ale wiedział, że nie da rady się przekręcić na bok i że Jeong-guk się przez to obudzi, więc tego zaniechał.
Odwrócił znów głowę na wznak i wbił oczy w sufit. Do jego myśli zaczęło przebijać się więcej wspomnień, coś na kształt snu, który śnił w nocy. Zdał sobie sprawę, że to czas, gdy był w śpiączce. W przebłyskach widział siebie i Jeong-guka w różnych sytuacjach z przeszłości. O każdej z kimś rozmawiał, ale słyszał tylko swój głos, jakby komuś to wszystko opowiadał. Ten ktoś nic nie mówił, ale on czuł jego obecność i wsparcie. Wiedział, że go słucha.
Rozmawiałem z Bogiem? — zadał sobie pytanie w myślach.
Czuł, że to był on. Podświadomie to wiedział. Prosił go o szansę. Świadomość tego była druzgocąca na tle wczorajszych wydarzeń, bo oto właśnie ją otrzymał i wyglądało na to, że był niewdzięczny nie tylko wobec Jeong-guka, ale też wobec Boga. Czy w niego wierzył? To pytanie zadawał już sobie wiele razy w życiu, ale wciąż nie potrafił na nie odpowiedzieć. Pamiętał, że jego biologiczna matka wierzyła, a on chyba chciał wierzyć, że kiedyś ktoś wybaczy mu wszystko, co zrobił źle. Kiedyś utożsamiał z Bogiem matkę. Dziś było podobnie. Znów spojrzał na Jeong-guka. On zawsze mu wybaczał. Tylko Bóg mógł do niego przysłać takiego człowieka. Czym sobie na niego zasłużył? Co zrobił takiego, że Bóg postanowił dać mu aż tyle? Nie miał pojęcia, ale wiedział na pewno, że powinien jak najszybciej naprawić swój błąd. Jeong-guk jak na zawołanie uchylił powieki, ale szybko uciekł wzrokiem, gdy spostrzegł, że V na niego patrzy.