Klub był zatłoczony i duszny. Głośny. W powietrzu unosił się zapach alkoholu i spoconych, wirujących na parkiecie ciał, a ku przestrodze — dla awanturników niepanujących nad sobą po spożyciu procentów — od progu witały wszystkich cztery potężne, opięte czarnymi koszulkami torsy ochroniarzy. Buty kleiły się do podłogi, błyskające, kolorowe światła raziły w oczy, a para wyrzucana co rusz z wytwornicy dymu, krążyła wszystkim pod nogami i jedynie ona nieco niwelowała zapach, ale nie duchotę.
V nie cierpiał takich miejsc i unikał ich jak ognia. Zawsze. Nie tylko ze względu na złe wspomnienia związane z G-gukiem. Nie sądził jednak, że demony z przeszłości niemalże natychmiast po przekroczeniu progu, drgną w odmętach jego pamięci i wypłyną na powierzchnię, przypominając mu dotkliwie gorzkie czasy, gdy w bardzo podobnych szukał go nocami, zapijaczonego i zaćpanego. Wystarczyła chwila w tym miejscu, aby wszystko jak żywe znów stanęło mu przed oczami, a głęboko w sercu na ułamek sekundy poczuł znów to zniecierpliwienie i strach. Różnica była jednak taka, że dziś szukał Jeong-guka, który na pewno nie ćpał, a jeśli pił to z umiarem, a ów przybytek w przeciwieństwie do tamtych, był niewątpliwie bardziej ekskluzywny i kameralny. Jakby sam Jackson Wang zrobił u siebie domówkę, która tylko odrobinę wymknęła się spod kontroli, bo przyszło kilka osób więcej, niż było planowane. To go uspokajało. Nazwa była jednak zupełnym przeciwieństwem ekskluzywności, ale wciąż nie kojarzyła się z rynsztokiem. Chinese Laundry. Ni to klub, ni pub, mieściła się w starej, ale odrestaurowanej, niewielkiej kamienicy w centrum miasta i wyglądem naprawdę przypominała czyjś dom, w którym bogaty dzieciak zrobił imprezę pod nieobecność rodziców. Wszędzie stały tapicerowane fotele, lampy podłogowe z abażurami, a DJ był na wyciągnięcie ręki za małą podświetlaną ultrafioletem białą konsoletą niczym za stołem w salonie. Muzyka dudniła z głośników podwieszonych w każdym zakątku sufitu, a co rusz napotkać można było podświetlony, wodny filar, w którym wesoło bulgotały bąbelki, co zapewne miało nawiązywać do nazwy lokalu.
V ocenił wszystko krytycznym wzrokiem i pokręcił głową z niedowierzaniem.
To było nie do pomyślenia, że tu w ogóle przyszedł, ale Jeong-guk, zanim trzasnął drzwiami dwie godziny temu, mówił tak kategorycznie, że nie był w stanie mu się sprzeciwić. Bał się jego reakcji o wiele bardziej, gdyby się tu nie zjawił niż demonów z przeszłości. Victor był nieustępliwy w swoich propozycjach i tym razem zaprosił ich na swoje urodziny, a Jeong-guk przyjął zaproszenie bez zastanowienia. V początkowo się sprzeciwiał, wtedy JK próbował przekonać go sposobem. Obiecał raz jeszcze rozważyć propozycję z warsztatem, a gdy i to nie pomogło, zrobił awanturę i wyszedł z domu szturmem, rzucając przez ramię:
— Jak się tam nie pojawisz, to się policzymy inaczej!
V nie miał bladego pojęcia, co mogło to oznaczać, ale chyba nawet nie chciał sprawdzać. Musiał więc stawić się na urodzinach tego... pożal się Boże gangstera, żeby nie zaostrzać już i tak wystarczająco napiętej sytuacji. Ubrał luźną koszulę w biało-niebieskie pasy, jasne casualowe spodnie, włosy zaczesał do tyłu i starając się wyglądać jak każdy facet w jego wieku na imprezie, przyjechał pod wskazany adres. Stanął najpierw przy barze, zamówił drinka, a następnie znalazł dla siebie miejsce przy filarze wypełnionym wodą z bąbelkami, żeby móc obserwować tłum i wyłowić z niego JK'a. Zamiast tego, to on został wyłowiony, ale przez samego solenizanta.
— Proszę, proszę, kogo widzą moje oczy — usłyszał kpiący głos Victora i poczuł, jak jego stalowa pięść uderza w jego bark niby po koleżeńsku, a jednak mocniej niż powinna.
V zachwiał się na ułamek sekundy, a irytacja natychmiast zapiekła go pod skórą i zamknął na chwilę oczy.
Zrób to kurwa jeszcze raz, a stracisz kończynę... nie jedną — przeklął w myślach i odnajdując wszelkie pokłady cierpliwości w najgłębszych zakamarkach samego siebie, odwrócił się twarzą do Victora.