- Ale mogłeś powiedzieć cokolwiek, czyż nie? - Było to bardziej stwierdzenie, niż pytanie, które padło z ust Ivy, gdy wbiła swój wzrok w Teo. - Ale nie, lepiej zniknąć, a po powrocie myśleć, że wszystko jest, jak było.
- Masz rację, przepraszam. - Powiedział w końcu to co chciała usłyszeć. - Myślałem, że zajmie to krócej, nie chciałem cię do tego wciągać. Wiedziałem, że jesteś bezpieczna, dlatego mogłem się skupić tylko na tym. - Wskazał na leżący materiał, chroniący w nim papiery.
- Wymówki. - Mruknęła pod nosem. - Co to w ogóle jest? - Zapytała, utrzymując swoje chłodne nastawienie. Nie mogła zrozumieć, jak to miało go powstrzymać przed chociaż daniem jej znać. Głupi SMS z informacją, że musi pilnie wyjechać, załatwiłby sprawę, nie musiałby jej nic tłumaczyć, ale nie, bo po co.
- Jesteś zła. - Powiedział smutno, siadając na przeciw niej. - Proszę. - Podał jej papierową torbę. - Prezent z Włoch. Brunello di Montalcino. - Powiedział z włoskim akcentem. - Jedno z najlepszych.
- A jaka mam być? A ty byś nie był, gdybym zniknęła bez słowa, po czym nagle znów się zjawiła? - Zapytała, nie kryjąc już złości, nie było po co. Póki co nie ruszyła nawet ręką, żeby wziąć prezent, nie da się ot, tak przekupić. Nie wiedziała, jakie relacje miał wcześniej z innymi, mógł nazywać ją teraz uparciuchem, ale nie mogła tak po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.
Nie mógł jej powiedzieć, po prostu nie. Teraz również, chociaż sam nie wiedział co osiągnie przyjściem tu, to chciał spróbować. Przytaknął tylko, wstając z miejsca i zostawiając torebkę.
- Też bym był. - Nie patrzył jej w oczy, tylko na ziemię. - Ale wolę, żebyś była zła niż... Nieważne. - Sam się zastanowił co właśnie chciał powiedzieć. - Jeżeli nadal jesteś zainteresowana walką z tą firmą, to daj znać jak je przeczytasz. Jak nie, to mam u siebie kopię, więc możesz je wyrzucić. - Ukłonił się lekko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Odetchnęła głęboko, gdy została sama. Wzrok wbiła w pozostawione przez mężczyznę dokumenty, jednak nie ruszyła ich. Nie była w stanie teraz jasno myśleć, kiedy emocje brały nad nią górę. Schowała je więc do szuflady biurka, planując spojrzeć na nie następnego dnia.
Gdyby ktoś jej powiedział, że zwykła rozmowa będzie w stanie wybić ją emocjonalnie z rytmu, nie uwierzyłaby. A jednak siedziała teraz, ocierając łzy, które uparcie uciekały z jej oczu. Potrzebowała czasu, żeby ochłonąć, zaakceptować nagły powrót Teo.
Nie myśląc wiele, napisała do przyjaciela, prosząc, by się spotkali, że będzie w domu, ale potrzebuje teraz z kimś porozmawiać. Nie tłumaczyła nic więcej.
Wiedząc, że tego dnia nie miała wiele pracy, postanowiła przesunąć ją na następny dzień, nim chwyciła za kurtkę i wróciła do domu, pod którym już czekał na nią James z dwiema gorącymi czekoladami w papierowych kubkach.
Szybko złapał ją w swoje ramiona. Nawet nie musiała nic mówić. Pomógł jej dostać się na górę i przygotował koc, kiedy ona się przebierała.
- Co się stało? - Spytał, kiedy do niego dołączyła.
- Teo wrócił. Był dzisiaj u mnie w kancelarii. - Powiedziała bez owijania w bawełnę, kiedy wróciła przebrana w swoje ulubione, powyciągane dresy po domu. - Nie wiem już co myśleć. Zachowywał się, jakby nic się nie stało, byłam wściekła, więc po prostu przeprosił i wyszedł. Mam mętlik w głowie. - Przyznała, siadając na kanapie i chowając twarz w dłoniach.
- Co? Naprawdę? - Udawał zdziwionego powrotem mężczyzny. Dobrze wiedział, że był tutaj, widział go przecież na cmentarzu. - Dlaczego do ciebie przyszedł? Nie byliście tylko wspólnikami przy jednej i do tego już skończonej sprawie?
- Tak właściwie to ta sprawa nie jest zamknięta. Po prostu nie mieliśmy poszlak. On twierdzi, że coś znalazł, jakieś dowody. Przyniósł mi papiery, ale nie miałam siły w nie spojrzeć. - Westchnęła znów, czując, jak w oczach zbierają jej się łzy.
- Ivy, on znowu zniknie. Nie wiem czemu przychodzi do ciebie, przecież ma wielką kancelarię. Może po prostu z tobą pogrywa. Może znowu zaraz zniknie? - Starał się jej wybić ten pomysł z głowy.
- Nie wiem. Jestem wściekła, ale nie chcę, żeby znowu zniknął... - Nie była już w stanie dłużej powstrzymywać płaczu. Sama świadomość, że skoro raz to zrobił, to mógł znów się tak zachować, bolała ją niemal tak samo, jak jego faktyczne zniknięcie.
Opatulił ją kocem i wtulił w siebie, dając się jej wypłakać. Naprawdę chciał, żeby Weaver zniknął z jej i tym samym jego życia. Miał za duży wpływ na kobietę i sam nie wiedział dlaczego. Był przecież praktycznie obcy.
Ivy w końcu usnęła ze zmęczenia, a James zaniósł ją do sypialni, okrywając starannie pościelą. Przymknął drzwi, aby nie obudziła się, kiedy sprzątał ze stołu i wyszedł po cichu, zostawiając ją samą aż do rana.
Następnego dnia wstała, nie czując się najlepiej, ale wiedziała, że musi tego dnia iść do pracy. Rzeczy odłożone z poprzedniego dnia nie mogły dłużej czekać, w przeciwnym razie nigdy się z nich nie odgrzebie. Chcąc nie chcąc, przygotowała się do pracy, jak zwykle spotykając z jej niezastąpionym przyjacielem w kawiarni, gdzie podziękowała mu za poprzedni dzień. Naprawdę wiele znaczyło dla niej to, że rzucił wszystko i wspierał ją.
Po spotkaniu udała się do kancelarii, gdzie cały dzień pracowała nad tym czego nie zrobiła wcześniej i co w planach miała na dziś, by nie mieć już żadnych zaległości. W związku z tym z biura wyszła dopiero późnym popołudniem.
Theodore zastanawiał się czy kobieta w końcu do niego zadzwoni czy to już skończone. Dawał jej jednak czas, spędzając czas w swoim apartamencie i odpisując na zaległe maile. Późnym popołudniem usłyszał syrenę, a nawet dwie czy trzy, które aż się przekrzykiwały. Było to coś normalnego w Detroit jak i w każdym większym mieście, ale teraz coś nie dawało mu spokoju. Jego intuicja rzadko kiedy zawodziła, więc założył na siebie wczorajszą marynarkę i płaszcz, gdyż w końcu była zima i wybiegł z mieszkania do swojego samochodu.
Cieszył się, że kolejny raz zaufał sam sobie, gdyż wozy strażackie zaprowadziły go nigdzie indziej jak pod płonący budynek, o który było tyle walki. Zaparkował trochę nielegalnie na poboczu i pobiegł w stronę strażaków, zajętych walką z ogniem. Patrzył się wielkimi oczami jak wszystko płonie i wzrokiem starał się policzyć spanikowanych ludzi. Dokoła był wszędzie harmider, ale wyglądało na to, że wszyscy mieszkańcy są już na zewnątrz, co było w tym momencie najważniejsze.
Jakieś dziesięć metrów od siebie usłyszał rozhisteryzowaną kobietę, kłócącą się ze strażakiem, który na siłę coś jej tłumaczył i kazał się jej uspokoić, co nie szło mu zbyt dobrze.
- Co się dzieje!? - Starał się przekrzyczeć hałas dokoła, co nie było łatwym zadaniem.
- Moje wnuki tam są! Nie chcą ich ratować! - Krzyczała zapłakana, łapiąc się za serce, a Weaver spojrzał groźnie na mężczyznę, który właśnie w tym momencie poczuł przymus wybielenia się.
- Cały budynek jest na gaz, chłopaki wyciągnęli kogo mogli, nie wiadomo czy tam są, a wszystko może zaraz wybuchnąć! - Poczuł, że jest winny wyjaśnienia.
- Numer mieszkania. - Zwrócił się do starszej kobiety, nie odpowiadając tamtemu.
- Słucham?
- Numer!
- Trzydzieści trzy.
Zanim wszyscy zdążyli się obejrzeć prawnik już wbiegał w płomienie i nic nie dały krzyki za nim, a nawet i wyzwiska. Nikt też za nim nie pobiegł, to było zbyt ryzykowne nawet dla strażaków.
CZYTASZ
Lawyer
ActionPrawnicy - ludzie respektowani przez ogół, obrońcy uciśnionych, stróże sprawiedliwości. Jednak czy na pewno? Czasem opis ten jest całkowitą prawdą, innym razem, jedynie przykrywką. Co jednak jeśli te dwie skrajności będą musiały współpracować, gdy...