epilogue

611 45 17
                                    

Znów znajdywała się w Nowym Jorku. 

Uważała, że było to wspaniałe miasto i potrafiła odnaleźć w nim wiele zalet. Jednak najważniejsza znajdywała się przed nią. Bucky leżał na fotelu, a jego klatka piersiowa unosiła się miarowo do góry. W jego czarnych włosach tak samo jak i na koszulce widniały ślady farby i nie mogła powstrzymać się przed uśmiechem.

Od kiedy tylko znów byli razem, wszystko się układało. Łącznie z ich oczekiwaniami na dziecko, na które Bucky był bardziej entuzjastycznie nastawiony, niż mogłaby się tego spodziewać. Przez długie tygodnie wydawało jej się, że była przygotowana do tego, że będzie sama wychowywać ich dziecko, ale teraz rozumiała, że potrzebowała jego obecności. Wiedziała, że mieli przed sobą ciężką drogę, ale była pewna, że wspólnie dadzą sobie radę.

— Przyglądasz mi się — powiedział Bucky, a ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej, gdy przypomniała sobie poranek po ich pierwszej, wspólnej nocy. Miała wrażenie, jakby cała sytuacja się powtarzała, nawet jeśli od tamtego czasu wiele się zmieniło.

— Hej — przywitała się wesoło. Oparła się plecami o ścianę w pokoju i położyła ręce na swoim brzuchu. — Wciąż tutaj jesteś.

— I nigdzie się nie wybieram — brunet przechylił głowę i zmarszczył nos. Aura zachichotała cicho, bo w ten sposób wyglądał niezwykle uroczo. — Proszę, powiedz mi, że to nie sen? Że naprawdę tutaj jesteś?

— Jestem — zapewniła go.

Podeszła do niego i złapała jego twarz w swoje dłonie. Bucky wyprostował się, ułożył swoje ręce na jej biodrach tylko po to, by zaraz przesunąć je do przodu na jej brzuch. Patrzył na nią z wielkim zafascynowaniem, szokiem i miłością, a ona czuła, jak mięknie jej serce na ten widok.

— Mam wrażenie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę.

— To nie sen, James. Jestem tutaj. My jesteśmy. Nieważne, co na nas czeka w przyszłości, tak wiem, że razem damy sobie radę, ponieważ cię kocham.

— Kocham cię, Aura — wyznał z uśmiechem na twarzy, a później złożył krótki pocałunek na jej brzuchu. — Nie martw się księżniczko. Ciebie też kocham.

Blondynka wplotła palce w jego włosy i przymknęła oczy na krótką chwilę. Dawno nie czuła takiego spokoju jak teraz. Tego zawsze pragnęła – być kochaną i kochać. I otrzymała to w najmniej spodziewanym momencie. Od kiedy tylko znów mogła być z Buckym szczęście ją nie opuszczało, a to pozwoliło na lepsze cieszenie się z tego, że zostaną rodzicami. Za kilka tygodni na świat miała przyjść ich córka i chociaż była tym przerażona, tak miała wsparcie nie tylko w nim, ale również w Grace Stark, którą poznała niedługo po powrocie. Sama była kiedyś w podobnej sytuacji i jej wiedza zdecydowanie uspokajała, tak samo, jak regularne badania, którym była poddawana. Nie można było mieć stuprocentowej pewności, czy ich córka nie odziedziczy po nich nadzwyczajne umiejętności, ale dla niej to niczego nie zmieniało.

— Bucky? — Mruknął cicho, dając jej znać, że ją słucha. — Wydaje mi się, że powinniśmy pomyśleć nad imieniem.

— Nie martw się — złapał ją za rękę i przyciągnął do siebie. Aura usiadła mu na kolanach i od razu zarzuciła ręce na jego ramiona. Pocałował ją w nos, a później posłał najbardziej uroczy uśmiech, jaki widziała w jego wykonaniu. — Ciągle mamy sporo czasu. Poza tym jestem pewny, że jak tylko ją zobaczymy, tak będziemy dokładnie wiedzieć, jakie imię jej nadać.

— Wierzę ci, chociaż nie mogę oprzeć się małej zazdrości, gdy pomyślę, że to ona pierwsza będzie nosić nazwisko Barnes.

— Zawsze możemy to zmienić.

HEALER, the falcon and the winter soldierOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz