Rozdział 11

279 12 1
                                    

Mijały miesiące, a właściwie z maja zrobił się lipiec. Od tych dwóch miesięcy nie działo się nic nadzwyczajnego, za co byłam strasznie wdzięczna, ponieważ całą uwagę skupialiśmy na adopcji. Z mężem przeszliśmy całe szkolenie, które wymagane było przez ośrodek adopcyjny i w końcu mogliśmy poznać naszą małą córeczkę.

Pełnoprawnie powinniśmy móc odebrać ją na początku września, gdyż takie były procedury. I o takich zasadach nas informowano. Wszystko trwało o wiele krócej niż się spodziewałam, ale to przez to, że Paul znał Odette, a także wszystkich pracowników sądu i udało się przyspieszyć sprawę.

Wszystkie dokumenty były wypełnione prawidłowo, więc nie mieliśmy aż tak strasznej obsuwy.

Całe to szkolenie, mogę z ręką na sercu przysiąc, można było napisać w jednym niezbyt długim mailu, ale skoro takie są zasady, to nie mieliśmy wyjścia.

Dziś mieliśmy poznać Theę osobiście i nie mogłam się doczekać. Bałam się jak nas odbierze. Czy jej się spodobamy. Czy w ogóle nas polubi. Emocje jakie czułam były nie do opisania, strach pomieszany z ekscytacją, coś pomiędzy z domieszką nieopisanej chęci przelania na to dziecko miłości, którą w sobie tłumiłam od wielu lat. Potrzeba posiadania dziecka, a może to nie potrzeba tylko marzenie, które za chwilkę miało się spełnić. Trzęsłam się z podekscytowania i lęku. Błagałam wszechświat, aby mała pokochała nas tak, jak my jesteśmy gotowi pokochać ją.

Jechaliśmy w ciszy, pogrążeni w rozmyśleniach. Paul był cholernie zestresowany. Gdy się czymś stresował, robił się małomówny. Nie dawało się z niego nic wyciągnąć.

Mieliśmy spotkać się na festynie z okazji czwartego lipca, czyli dnia Niepodległości Stanów Zjednoczonych. Dzieci z ośrodka adopcyjnego wraz ze swoimi opiekunami organizowali taki festyn co roku, aby potencjalni rodzice adopcyjni mogli przyjść, zapoznać się z dziećmi, pobawić się z nimi, pospacerować, a wszystko pod czujnym okiem swoich opiekunów.

Festyn polegał na tym, że można było brać udział w konkursach, zawodach sportowych, piec babeczki i inne smakołyki na specjalnie przygotowanych do tego stanowiskach, zorganizować piknik, a przede wszystkim zebrać fundusze na kupno podstawowych produktów do funkcjonowania w życiu codziennym. Kupowano za to ciuchy, leki, przybory szkolne i inne rzeczy, których dane dziecko na dany moment najbardziej potrzebowało.

Festyn zaczynał się za półtorej godziny w parku, niedaleko ośrodka. Pani, która była opiekunem naszego wniosku adopcyjnego poprosiła, abyśmy byli punktualnie, gdyż dzieci rozpoczną festyn od występów na żywo. Starszaki tańczyli swoje układy taneczne do nowoczesnych piosenek, mniejsze do piosenek z bajek, a niektórzy dawali pokaz talentów, takich jak śpiewanie, magiczne sztuczki, żonglowanie, balet i inne, wymyślone przez nich samych.

Zamysł był taki, aby oczarować ludzi swoimi talentami i pokazać, że nie każde dziecko, które trafia do domu adopcyjnego jest spisane na straty.

Owszem, były dzieci, które nie wierzyły, że kiedykolwiek się stąd wydostaną. Byli to starsi chłopcy i dziewczęta, którzy woleli trzymać się z daleka od tłumów i wścibskich oczu idealnych rodzin.

Dojechaliśmy na miejsce, a Paul sprawnie zaparkował samochód. Wysiedliśmy i obdarowaliśmy się nawzajem spojrzeniem, które aż krzyczało o lęku, strachu i mieszanki wszystkich możliwych uczuć.

Paul wyciągnął do mnie dłoń, abym mogła go za nią złapać i ruszyliśmy do parku trzymając się za ręce.

Pod bramą parku Paul zatrzymał się i odwrócił w moją stronę.

- Wierzysz, że to już? - spytał.

Jego wzrok zdradzał wszystko. Bardzo dawno nie widziałam go w takiej euforii.

InhaleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz