Rozdział VIII

227 11 0
                                    

Poczułam chłód. Dreszcz przemknął wzdłuż nagich łydek, wybudzając mnie ze snu. Potarłam ociężałe powieki, nim z westchnieniem poderwałam się do siadu. Rozpalony w kominku ogień powoli dogasał, przestając tym samym ogrzewać wnętrze domu. Wsunęłam więc na ramiona, zwinięty w rogu kanapy sweter. Pierwotnie należał do mamy, ale nosiłam go tak często, że z czasem stał się także i mój.

Podeszłam do ułożonego w wiklinowym koszu drewna. Całe szczęście, że zostało wcześniej pocięte. W innym wypadku najpierw musiałabym udać się do szopy i je porąbać, a panująca na dworze śnieżyca nie zachęcała do wyjścia.

Dołożyłam do paleniska kilka mniejszych gałązek, dmuchając w żar, jak miał w zwyczaju robić ojciec. Zdarzyło mi się podglądać, jak uczył tego brata. Teraz cieszyłam się, że na przekór jego słowom, siadałam na kanapie i się im przyglądałam.

Ktoś zapukał do drzwi. Kołatka trzykrotnie obiła się o drewnianą powłokę, wzywając nagląco. Nieco chwiejnie podniosłam się z podłogi. Wiatr zadudnił w okna mocniej niż dotychczas, jakby chciał mnie ostrzec, bym nie otwierała drzwi.

Nie chciałam tego robić.

W końcu wiedziałam, co czekało na mnie po drugiej stronie. Policjant już przełykał ślinę, by zaraz uraczyć mnie okropnymi wieściami.

Chciałam się zatrzymać. Odwrócić i pognać do pokoju, gdzie schowałabym się w ciepłej pościeli. Ale nie byłam w stanie. Za każdym razem moje nogi nieuchronnie prowadziły mnie do wskazanego miejsca. Tego schematu nie dało się zerwać. Zawsze działo się tak samo, a najgorsza była tego świadomość. Wiedziałam, co miało nastąpić, ale nie mogłam nic na to poradzić...

Sięgnęłam do zamka. Palce drżały mi tak mocno, że dwa razy dłużej zajęło mi ściągnięcie łańcucha. Wiatr wdarł się do środka przez powstałą szczelinę. Kilka płatków śniegu opadło na dywan. Złączyłam owleczone puchowymi skarpetami stopy, poczuwszy na nich nieprzyjemne zimno.

W końcu zebrałam się na odwagę. Mocniej pociągnęłam za klamkę, wpuszczając do środka spojrzenie mojego gościa. O dziwo... Nie był to umundurowany funkcjonariusz. Nie miał przy sobie skórzanej torby mojego taty, a jego twarzy nie zdobił współczujący wyraz.

Była to postać. Wysoka i postawna, przy czym efekt ten pogłębiała gruba, czarna bluza. Kaptur omiatał jej głowę, przez co nie byłam w stanie jednoznacznie stwierdzić, kto też się pod nim krył. Stawiałam jednak, że był to mężczyzna, bo i nigdy dotąd nie widziałam równie wielkiej kobiety.

Chciałam zapytać, skąd się tu wziął i jak udało mu się złamać schemat koszmaru, ale nie potrafiłam zmusić języka do mówienia. Stałam więc tak z zadartą do góry głową i czekałam na jego ruch.

Możliwe, że minęło kilka sekund, a nawet i minut, nim wyprostował się, rozluźniając napięte mięśnie barków. Uniósł podbródek, ale nawet to nie pomogło mi w dostrzeżeniu zarysu jego twarzy.

Pochylił się. Możliwe, że złapał mnie za rękę, bo poczułam na niej silny uścisk i coś lepkiego, jakby krew... Nie opuściłam jednak wzroku, by się jej przyjrzeć, gdyż w tej samej chwili złapałam jego spojrzenie.

Obleciał mnie strach. Gardło mi zaschło, a gęsia skóra wyskoczyła na całym ciele, gdy dostrzegłam dwa, jarzące się węglę. Jego tęczówki były po prostu czarne. Zupełnie, jakby kiedyś płonął w nich ogień, który z czasem zdołał się wypalić...

Nic nie powiedział.

Po prostu stał, zaciskał palce na moim nadgarstku i wpatrywał się we mnie intensywnie, jakby to był jedyny sposób, w który mógł się ze mną porozumiewać.

DYLOGIA BRACI SULLVIAN - p o t ę p i o n y #1 [+18] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz