Rozdział XXXI

174 11 0
                                    

Każda historia potrzebowała swojego złoczyńcy. Jednak w mojej nie był nim Zeld. Zrozumienie tego uruchomiło cały mechanizm uczuć, które wymieszawszy się w moim sercu, niemal pozbawiły mnie tchu. Co więcej... Nie byłam w stanie określić, kiedy dokładnie się to stało. Ba! Miałam wrażenie, jakby to uczucie było ze mną od zawsze, a przez cały ten czas jedynie czekało na odpowiedni moment, by się ujawnić.

Zgadywałam jednak, że nie wydarzyło się to w żadnym konkretnym momencie, a po prostu stale narastało, aż w końcu dotarło do mnie, że mężczyzna nie był mi już tak kompletnie obcy.

Łączyła nas dziwna więź... I choć nie miałam pewności, czy odczuwanie jej nie było jednostronne, to nie mogłam zaprzeczyć, że sama już dawno przestałam widzieć w naszych spotkaniach jedynie potencjału na dobry reportaż.

Obydwoje przeżyliśmy piekło. Wpakowano nas do niego z odmiennych powodów i zostaliśmy skrzywdzeni przez różnych osoby, ale połączył nas ten ból i żal, który nosiliśmy w swoich sercach. W pewien sposób stałam się częścią jego cierpienia i najprawdopodobniej to dlatego nie mogłam pozwolić, by umarł w tej dziurze bez prawa do otrzymania zadośćuczynienia za wyrządzone mu szkody.

Nie zareagował na moje wyznanie, a przynajmniej nie werbalnie. Jego barki napięły się za to sztywno, a oddech zamarł w piersi, gdy uniósł podbródek, jakby nie dowierzał w to, co usłyszał.

- Pomogę ci to zrobić - ponowiłam tym razem o wiele wolniej, by przekazać, że byłam w pełni świadoma wypowiadanych słów. Kątem oka zerknęłam na Harlema, chcąc przekonać się, czy nie wyczytał niczego podejrzanego z ruchu moich warg. Na szczęście nie wyglądał na zaniepokojonego.

Zeld uparcie milczał. Czy naprawdę sądził, że żartowałam? W tak poważnej sprawie? A może uznał to za jakiś podstęp?

- Mamy jednak niewiele czasu... Za cztery dni muszę stąd wyjechać - wyznałam, a wciąż nie wiedziałam przecież, jak do cholery miałabym mu pomóc. Już pierwszego dnia pobytu w Alcatraz zauważyłam dwie rzeczy... Jedną z nich było to cholerne, tajemnicze fatum, które przenikało jego mury, nie pozwalając, by zaznało, choć odrobiny szczęścia, a drugą... że nie istniał absolutnie ż a d e n sposób, by się stąd wydostać.

I oto proszę... Miesiąc później jestem i ja, próbująca podważyć obie te tezy.

- Zeld... - szepnęłam. Potrzebowałam, by coś powiedział. Poparł mnie, czy zaprzeczył, podziękował, a nawet uznał za wariatkę... Cokolwiek, byle tylko nie zostawił mnie w milczeniu po tym, jak zaoferowałam mu coś takiego.

- Dlaczego? - wychrypiał. Starałam się rozszyfrować ten ton, ale nie potrafiłam określić, czy mocniej wybrzmiało w nim zaciekawienie, czy niepewność.

- Bo już raz pozwoliłam, by krzywda sięgnęła niewłaściwe osoby - wyznałam bez namysłu. -Bo nie wyobrażam sobie zostawić cię tu na pastwę losu. Bo... - urwałam, z trudem przełykając ślinę. - Bo w ciebie wierzę, Zeld. Wierzę w twoją niewinność.

- Wierzysz? - dopytał tak niepewnie, jakby nie był w stanie pojąć, że ostał się jeszcze na świecie ktoś, kto mógłby za nim stanąć. A świadomość, że czuł się, jakby pozostał na świecie sam, pozbawiony ludzkiej troski, rozerwała moje serce na pół.

- Wierzę. Naprawdę wierzę - zapewniłam, pociągnąwszy nosem. Nie chciałam się rozklejać, ale emocje szamotały mną do takiego stopnia, że ledwo co trzymałam się jeszcze na krześle. - I wymyślę jakiś sposób, by ci pomóc. Obiecuję - przyrzekłam.

- Nyx, ja...

- Nie musisz nic mówić - wtrąciłam. Wciąż siedział w więzieniu, więc nie miał jeszcze za co dziękować. Poza tym pozostawało mnóstwo innych spraw, którymi musieliśmy zająć się w pierwszej kolejności. Wdzięczność powinniśmy zostawić na później, kiedy jego życiu nie będzie już nic zagrażało.

DYLOGIA BRACI SULLVIAN - p o t ę p i o n y #1 [+18] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz