Rozdział I

405 12 0
                                    

Jakiś czas wcześniej...

Świat rządzi się własnymi, okrutnymi prawami. Takie, jak ty powinny mieć to na uwadzę, gdy następnym razem znów zapomną, gdzie jest ich miejsce - to właśnie usłyszałam, gdy cztery lata temu zgłosiłam swoją kandydaturę na stanowisko dziennikarki w jednej z dopiero rozwijających się wówczas redakcji prasowych.

Redaktor naczelny jasno dał mi do zrozumienia, że praca w gazetach to zajęcie dla opanowanych i znających temat mężczyzn, a nie rozemocjonowanych kobiet, u których ekscytację wzbudzały błahostki.

Nie był to pierwszy raz, gdy wyrzucono mi w twarz, że kobiety nic w tym świecie nie znaczyły. Były piękną ozdobą i przyjemnie się na nie patrzyło, ale nic poza tym. W końcu wazon także cieszył oko, ale nikt nie pytał go o zdanie w kwestii podejmowanych inwestycji.

Gdy miałam czternaście lat, matka zabrała mnie na jubileusz firmy budowlanej, w której pracował mój ojciec. To była wielka, firmowa impreza dla pracowników oraz ich rodzin. Na sali rozstawione były dwa stoły. Jeden dla mężczyzn, drugi dla kobiet i dzieci. Zapytałam, dlaczego nie mogliśmy usiąść i rozmawiać wszyscy razem. Współpracownik ojca odpowiedział mi wtedy, że nie chcieliby zanudzić nas sprawami o biznesie, o którym i tak nie miałyśmy przecież zielonego pojęcia. Dosyć subtelnie przekazał nam, iż sądził, że byłyśmy głupie. Według niego, jak i reszty zebranych, kobiecie nie wypadało odzywać się nieproszonej, bądź publicznie obnosić ze swoim zdaniem. Najlepiej, by milczały, skoro nikogo i tak nie interesowało, co miały do powiedzenia...

Ale ja chciałam mówić... Chciałam, by moje zdanie miało znaczenie i by brano je pod uwagę. Tamtego wieczoru zadecydowałam, że będę dziennikarką, a osiem lat później dostałam swoją pierwszą pracę. 

- To wszystkie bagaże? 

Zerknęłam na stojącą obok walizkę. Nie należała do największych, ale też potrafiła zmieścić wszystko, co było mi potrzebne.

- Tak, tylko to - skinęłam głową, pozwalając, by mężczyzna ją ode mnie odebrał. Podążyłam zaraz za nim, uważnie patrząc pod nogi, by przez przypadek nie zsunąć się z drewnianej kładki, która umożliwiała nam przejście na pokład. Kapitan wszedł do sterówki, zabierając ze sobą mój bagaż. Łódź, którą mieliśmy płynąć, nie wyglądała na zbyt stabilną, ale skoro wciąż z niej korzystano, ufałam, że miała za sobą niezbędne przeglądy.

Przeszłam na przód, wciąż mocno trzymając się metalowych zabezpieczeń. Ostatnie, czego teraz potrzebowałam to kąpiel w lodowatej wodzie. Wystarczył mi już silny wiatr, który co rusz uderzał w policzki, powodując krwiste rumieńce.

- Może wejdzie panienka do środka? - odwróciłam się, napotykając sceptycznie przyglądającego mi się mężczyznę. - Chyba że chce zamoczyć sobie ten płaszczyk - stwierdził, mierząc mnie oceniająco. Deszcz nie padał tak mocno, więc zakładałam, że chodziło mu o fale, które podczas podróży mogły, odbijając się od statku, opryskać i mnie.

- Tu mi dobrze! - zapewniłam, nie chcąc ruszać się ze swojego miejsca. Nie straszna była mi odrobina wody. Szkoda tylko, że słońce chowało się już za horyzontem, co znacznie ograniczało widoczność.

W końcu rozwiązano linę i uruchomiono silnik. Chwilę później ruszyliśmy z portu.

Mocniej zacisnęłam dłonie na rurce, czując, jak wiatr nasila się, porywając do tańca wystające z koka kosmyki.

Miałam wrażenie, jakby z każdą kolejną sekundą robiło się coraz zimniej. Zupełnie, jakby San Francisco stanowiło centrum ciepła, a to miejsce było jego chłodnym przeciwieństwem. Cieszyłam się, że finalnie posłuchałam brata i wzięłam ze sobą kilka cieplejszych bluz. Z pewnością mi się przydadzą...

DYLOGIA BRACI SULLVIAN - p o t ę p i o n y #1 [+18] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz